Agnieszka Ejsymont – www.rgltr.pl http://www.rgltr.pl Regulator. Wejdź. Przeczytaj. Wed, 11 Jan 2017 00:43:56 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.4.7 Wywiad z Vetiver: „Lubię gdy utwór ma więcej niż jeden wymiar” http://www.rgltr.pl/wywiad-z-vetiver-lubie-gdy-utwor-ma-wiecej-niz-jeden-wymiar/ http://www.rgltr.pl/wywiad-z-vetiver-lubie-gdy-utwor-ma-wiecej-niz-jeden-wymiar/#respond Thu, 07 Apr 2016 07:39:38 +0000 http://www.rgltr.pl/?p=1839 Andy Cabic to muzyk odpowiedzialny za projekt muzyczny Vetiver. Gdy spotkałam go w Kopenhadze, od jakiegoś czasu był w trasie z materiałem ze swojego najnowszego wydawnictwa „Complete Strangers”. W rozmowie przed swoim występem w Ideal Barze opowiedział mi co nieco na temat zespołu i muzyki, którą tworzą. Agnieszka Ejsymont: Ostatnimi czasy jesteś non-stop w trasie. […]

Artykuł Wywiad z Vetiver: „Lubię gdy utwór ma więcej niż jeden wymiar” pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
Andy Cabic to muzyk odpowiedzialny za projekt muzyczny Vetiver. Gdy spotkałam go w Kopenhadze, od jakiegoś czasu był w trasie z materiałem ze swojego najnowszego wydawnictwa „Complete Strangers”. W rozmowie przed swoim występem w Ideal Barze opowiedział mi co nieco na temat zespołu i muzyki, którą tworzą.

Agnieszka Ejsymont: Ostatnimi czasy jesteś non-stop w trasie. Wczoraj był Sztokholm, prawda?

Andy Cabic: Właściwie to nawet dzisiaj. Graliśmy tam wczoraj wieczorem, ale dopiero rano wyjechaliśmy w stronę Kopenhagi. Dwa ostatnie dni to głównie długie przejazdy między kolejnymi miastami.

vetiver_2Jak się czujesz w państwach nordyckich?

Jest cudownie. Chciałbym móc spędzić tu więcej czasu. Mieliśmy jeden dzień wolnego, ale też na swój sposób był pełen pośpiechu, a kiedy jesteś w trasie, w busie, to za dużo się nie naoglądasz. To znaczy jasne, widzisz drogę, ale kiedy już dotrzesz na miejsce, pora na rozpakowanie, soundcheck, jedzenie i zostaje jakaś godzina do wyjścia na scenę. Nie jest fajnie mieć jedyne wolne godziny około 19-21 – wszelkie sklepy są już wtedy zamknięte!

Czy to znaczy, że w czasie trasy przychodzi rutyna i w zasadzie nie czujesz różnicy między miastami?

Nie jest aż tak źle. Ale głównie tę różnicę odczuwam w publiczności, dla której gramy, no i w rozmowach i spotkaniach, które następują po koncercie. Zresztą Kopenhaga chociażby nie jest mi zupełnie nieznana, byłem tu wcześniej, tylko dawno temu.

Grałeś też wówczas w Ideal Barze?

Nie, wtedy udało mi się grać na głównej scenie. Ale podoba mi się ta sala, dźwięk jest bardzo dobry, a na tym mi najbardziej zależy. Kiedy nagłośnienie jest dobre, wtedy jestem szczęśliwy.

Przechodząc najpierw do pytań podstawowych. Skąd nazwa ‚Vetiver’? Wiem, że jest to nazwa trawy, ale zespołu? Skąd pomysł?

Z tej trawy robione są olejki esencjonalne. Dobrze znam i lubię ich zapach i kiedy przyszło do nazywania zespołu, postanowiłem sobie tę nazwę najzwyczajniej pożyczyć. Kojarzysz ten aromat?

Nie wydaje mi się.

Jest bardzo popularny w perfumach, używany jako element bazowy, tak zwana nuta ciężka, która zostaje na skórze dłużej, niż pozostałe.

Jak Andy Cabic zaczął swoją przygodę z muzyką?

vetiver_3Od dostania gitary i nauki gry na niej! Byłem samoukiem gdzieś w okolicach liceum. Uczyłem się grać do ulubionych kawałków, a w końcu skończyłem w czymś w rodzaju własnego zespołu właśnie w tych czasach. Tak samo było później na uczelni. Potem coś nagraliśmy, pojechaliśmy w pierwszą, małą trasę. Następnie przeprowadziłem się do San Francisco i tam grałem w kilku zespołach jednocześnie. Vetiver był jednym z nich. Skosztowałem tego, jak to jest być muzykiem w wieku dwudziestu, dwudziestu-paru lat. Potem grałem z Devendrą [przyp. Devendra Banhart], znowu podróżowałem, Vetiver się rozwijał i jakoś tak naturalnie wszystko to złożyło się na to, czym zajmuje się dzisiaj. Miałem swój sposób na pisanie utworów, rodzaj recepty, i byłem w stanie po prostu na tym zarabiać. Ale to wciąga, pisanie, nagrywanie, koncerty zajmują sporo czasu, więc stało się to najzwyczajniej moim życiem. I dobrze mi z tym.

Uważasz ‘Vetiver’ raczej za solowy projekt? Z tego, co wiem skład zespołu stale ulega zmianie.

‚Vetiver’ to nazwa dla ogółu moich utworów. Piszę je sam, a gdy przychodzi pora, by je nagrać, zbieram grupę muzyków, z którymi chcę to zrobić. Od lat nagrywam z Thomem Monahan’em. Jest dobrym przyjacielem i jesteśmy w stałym kontakcie. Zawsze uczestniczy w planowaniu kolejnych nagrań.

Czyli skład się zmienia, Thom pozostaje ten sam. Jak zaczęliście współpracę. Wydajecie się być świetnie dobranym teamem.

Miałem swego czasu swoje demo, zanim jeszcze miałem na koncie jakiekolwiek nagranie. Przyszły szwagier Thoma pokazał mu je. Posłuchał i mu się spodobało. Jakiś czas później, dostałem od niego niespodziewany telefon, że chce coś ze mną nagrać. Znałem jego poprzednie prace, więc się zgodziłem. Przyjechał do San Francisco i zarejestrowaliśmy kilka utworów to tu, to tam. Od tamtego czasu jesteśmy w stałym kontakcie i razem pracujemy. To był przypadkowy strzał w dziesiątkę.

Skoro już jesteśmy w temacie spotkań – jak to było z Devendrą? Dwóch tak świetnych muzyków naraz!

vetiver_4Obaj mieszkaliśmy w San Francisco. Chodził tam do szkoły i jego ówczesna dziewczyna nas sobie przedstawiła. Pracowałem niedaleko jego mieszkania w księgarni, więc wpadał dość często. Zaczęliśmy spędzać razem sporo czasu, chodzić na filmy, czy siedzieć u niego i wspólnie grać. On wtedy pisał utwory i je nagrywał, ja uczyłem się grać na akustyku. Pierwsze koncerty Vetivera to właśnie Devendra i ja. On w tym samym czasie zaczął też komponować do własnego projektu.

Wciąż wracacie do wspólnych występów!

Tak, dopiero co zrobiliśmy w maju trasę po Hiszpanii, graliśmy tylko we dwójkę przez jakieś dwa tygodnie. Staramy się być w kontakcie i grać razem, gdy tylko mamy na to czas i zgrywa się to z naszymi projektami. On jest ostatnio w stałych rozjazdach, ja zresztą też, więc wszystko zależy od odpowiednio wcześniejszego zaplanowania.

W tym roku wydałeś ‚Complete strangers’. Czytałam sporo opisów i recenzji na temat tego krążka. Co Ty byś powiedział na jego temat?

Wow, będąc szczerym, dawno go nie słuchałem, haha. Wszystkie utwory bardzo różnią się od siebie. Były pisane w sporym przedziale czasowym. Proces tworzenia przebiegał falowo i czasem byłem w niego bardzo zaangażowany, a czasem schodził na drugi plan. Jest na swój sposób podobny do moich poprzednich prac, w sposobie nagrywania, aranżacjach, czy palecie dźwięków. Oczywiście jest też sporo zmian. Tym razem pracowałem z zupełnie nowym składem i czuję, że Ci ludzie sporo wnieśli do ostatecznego brzmienia płyty. Zazwyczaj nie mam planu na ogólny klimat wydawnictwa, dopiero gotowe utwory go określają. Nie mam żadnej wizji, którą chcę wdrożyć w życie. Po prostu piszę i kiedy czuję, że materiał jest gotowy, pora go nagrać.

vetiver_5W twoich utworach jest sporo melancholii. Nawet gdy kawałek jest radosny, jest w nim ta druga, nostalgiczna warstwa. Skąd się to bierze?

Dobre pytanie, sam nie wiem. Może to ze względu na brzmienia, których używam, albo też to, w jaki sposób śpiewam. Lubię kiedy piosenka jest wielowymiarowa, kiedy ma więcej, niż jedną warstwę emocjonalną. Inaczej odbiera się je wtedy podczas pierwszego słuchania, a inaczej za każdym kolejnym, kiedy odkrywasz nowe elementy i zauważasz jak na siebie wpływają i jaki to daje efekt. Jest też taki aspekt, że pracuję nad moją muzyką sporo czasu, więc musi utrzymywać nie tylko uwagę odbiorców, ale też moje własne zainteresowanie. Aby to osiągnąć staram się tworzyć kawałki dynamiczne i właśnie wielowymiarowe.

Jakie masz plany gdy skończysz tę trasę?

Muszę się przeprowadzić. Nie mogę dłużej mieszkać tam, gdzie mieszkałem. To będzie spora zmiana, bo było to moje mieszkanie tak długo, jak istnieje Vetiver. Kiedy wrócę, czekają mnie więc po prostu zwyczajne, przyziemne sprawy. Potem kilka koncertów, trochę komponowania i generalnie to, co życie przyniesie. Trudno jest o tym wszystkim myśleć, kiedy jestem tak daleko, w środku sporej trasy. Wszystko, na czym się teraz skupiam, to złapać rano prom do Hamburga. Resztą będę się martwił po powrocie.

Rozmawiała: Agnieszka Ejsymont

Artykuł Wywiad z Vetiver: „Lubię gdy utwór ma więcej niż jeden wymiar” pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
http://www.rgltr.pl/wywiad-z-vetiver-lubie-gdy-utwor-ma-wiecej-niz-jeden-wymiar/feed/ 0
Wywiad z Son Lux: „Osobowość opiera się na reagowaniu na wydarzenia wokół” http://www.rgltr.pl/wywiad-z-son-lux/ http://www.rgltr.pl/wywiad-z-son-lux/#respond Mon, 01 Feb 2016 12:22:47 +0000 http://www.rgltr.pl/?p=1715 Son Lux, pierwotnie solowy projekt Ryana Lott’s, jest obecnie świetnie prosperującym zespołem, założonym przez niego wraz z muzykami – Rafiq’iem Bhatią i Ianem Chang’iem. Całe trio to artyści niezwykle ambitni i porażająco utalentowani. Muzyka, którą wspólnie tworzą jest dość trudna do zdefiniowania, jednak można doszukać się w niej mieszanki post-rocka, elektroniki, a czasem nawet muzyki […]

Artykuł Wywiad z Son Lux: „Osobowość opiera się na reagowaniu na wydarzenia wokół” pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
Son Lux, pierwotnie solowy projekt Ryana Lott’s, jest obecnie świetnie prosperującym zespołem, założonym przez niego wraz z muzykami – Rafiq’iem Bhatią i Ianem Chang’iem. Całe trio to artyści niezwykle ambitni i porażająco utalentowani. Muzyka, którą wspólnie tworzą jest dość trudna do zdefiniowania, jednak można doszukać się w niej mieszanki post-rocka, elektroniki, a czasem nawet muzyki klasycznej. Taki mix dobrze odzwierciedla różne środowiska muzyczne , w których Ryan pracował podczas swej kariery, a także to, co każdy z członków wniósł do projektu. To, co z pewnością wyróżnia brzmienie Son Lux, to złożoność. Nieustanne poszukiwania i niekończące się eksperymenty. Tuż przed doświadczeniem magii ich muzyki na żywo w Ideal Barze w Kopenhadze, udało mi się zamienić z nimi kilka zdań. Myślę, że wyszła z tego całkiem inspirująca rozmowa.

Dzień przed koncertem zespół otrzymał UK Music Award za klip do utworu Change is everything…

Ryan: To było wspaniałe! Ale tak naprawdę nie zasługujemy na żadne nagrody za ten teledysk. Był w pełni wykonany przez naszych znajomych z At The Made Shop.

Rafiq: Hmm, bez przesady, w zasadzie zrobiliśmy całkiem sporo przy realizacji.

Ian: No tak, ale biorąc pod uwagę ilość godzin, które oni temu poświęcili, nie zrobiliśmy absolutnie nic.

Ryan: To prawda. No i sam koncept jest w pełni ich. Są naszymi współpracownikami już od dłuższego czasu. Nathan Johnson, reżyser, jest moim bliskim znajomym.

Ian: Jest też autorem okładki płyty “We are rising”.

[Zachęcam was do obejrzenia wideo. Przybliżając w skrócie jego koncept, jest to animacja poklatkowa szpilek i porozpinanych na nich nitek, tworzących kształty i postaci.]

Ryan: Musisz zobaczyć kulisy powstawania tego klipu! W pewien sposób są jeszcze bardziej niezwykłe, niż sam teledysk. Po prostu patrzysz na to z myślą „to się ku*wa dzieje. Naprawdę!”.

Agnieszka: Kontynuując temat klipów, kto jest odpowiedzialny za “Alternate world”. Uwielbiam go oglądać, jest mocny i przesiąknięty emocjami.

Ryan: To była po prostu ekipa fanów, którzy mają studio produkcyjne we Francji. Byli zafascynowani muzyką, więc stworzyli do niej obraz. Tak jak w poprzednim przypadku, znowu to było zupełnie niezależne od nas. Myślę, że postrzegamy klipy muzyczne, jako możliwość stymulowania i katalizowania pomysłów innych ludzi. Mam takie odczucie, że jeśli dasz komuś, z kim pracujesz, zupełną wolność twórczą, wniesie on więcej siebie do projektu. Będzie więcej pasji, energii, nawet pieniędzy. Jeśli naprawdę mogą wykreować coś na swój sposób i nazwać to potem swoim własnym, zupełnie inaczej podejdą do zadania. Ponieważ to my jesteśmy artystami, możemy zawsze zawetować coś, co nie przypadnie nam do gustu, ale myślę, że jest dużo więcej dobrej, pozytywnej energii wtedy, kiedy ktoś oferuje coś ze swojego wnętrza, z duszy. Nasze najważniejsze zadanie, to odnalezienie właściwych ludzi, a potem pozostawienie ich samym sobie – tak jest często lepiej.

Rafiq: Jest coś takiego w muzyce Son Lux, że wiele osób wysyła nam zapytania o stworzenie wideo do naszych kawałków. Jest w nich sporo metaforyki i symboliki, która aż prosi się o zobrazowanie. Można się pokusić o stwierdzenie, że same dźwięki mają w sobie element filmowości.

Przeszłość Ryana daje o sobie znać. Zaczynałeś od komponowania w świecie filmu, prawda?

Ryan: Napisałem sporo muzyki do reklam, telewizji i filmów. Sporo ludzi w branży ma takie doświadczenie. Ale nigdy zbytnio nie zaangażowałem się w komponowanie do obrazu do czasu, gdy…

Rafiq: Zacząłeś tworzyć dla tańca.

Ryan: Właśnie! Zacząłem pisać I komponować dla ruchu, kiedy moja żona wprowadziła mnie do świata tańca, zapoznała z nim. Spotkaliśmy się w wieku 19 lat i rozpoczęliśmy współpracę.

Rafiq: Ona jest tancerką. Tak dla jasności.

Ryan: No tak, powinienem był o tym wspomnieć. <śmiech> Potem, w kontekście tworzenia muzyki dla tańca współczesnego, rozpocząłem eksperymentować z niektórymi ideami, co końcowo doprowadziło do projektu Son Lux. Po nagraniu pierwszego materiału zacząłem z muzyką do reklam. Ale zaczęło się to w zasadzie od nagrań Son Lux, które dałem komuś do przesłuchania – tak dostałem tę propozycję. Zajmowałem się tym na pełny etat przez około 7 lat.

Jakiego typu reklamy? Czasem można spotkać się z przekonaniem, że muzyka w reklamach to coś niezbyt ambitnego i chwytliwego, a tego zdecydowanie bym się po tobie nie spodziewała.

Ryan: Wszelkie reklamy. Co zabawne, cały trik polega na tym, że czasem pisząc muzykę do nich, musisz tworzyć coś naprawdę gównianego, co jest cholernie trudne do skomponowania.

I tak wyglądała moja praca przez te lata. Dosłownie siedzisz w biurze, piszesz wałek inspirowany hip-hopem, kilka godzin później pora na coś rockowego, a następnie country. Kolejnego dnia może z kolei przyjść zapotrzebowanie na aranżację big-bandową. To branża bardzo konkurencyjna.

Ian: Do tego klienci zawsze mówią coś w stylu „Chcemy coś, co brzmi jak ta najnowsza piosenka Phoenix, ale nie mamy pieniędzy na licencję, więc napisz nam coś podobnego”.

son_lux_2Ryan: Sporo jest w tym nauki naśladowania, praktycznie wszystkiego. W zasadzie to bardzo unikalna umiejętność i zdecydowanie coś, na czym bardzo dużo skorzystałem. Nie jestem intuicyjnie muzykiem naśladowcą i moje wszelkie starania prowadzą do wykreowania czegoś, co brzmi jak coś, czego nigdy jeszcze nie słyszałem. Gdy uda mi się coś takiego osiągnąć, serce mi rośnie. Ironicznie, moja praca była dokładnym tego przeciwieństwem. W pewien sposób cała energia, zgromadzona podczas robienia czegoś niezgodnego z moimi przekonaniami, napędziła to moje pozazawodowe tworzenie Son Lux. To było naprawdę frustrujące: nie móc w pełni wykorzystać wszystkich tych wspaniałych narzędzi, zajebistych gitar i bębnów. Naprawdę niesamowitych zasobów. Wszystko, co wykonywałem za ich pomocą, to było to samo, co jakiś koleś przede mną, czy po mnie. I w każdej najmniejszej chwili, każdego dnia w tej pracy, chciałem za ich pomocą stworzyć rzeczy, których ci kolesie nie zrobili. Koniec końców, wydaje mi się, że ta opozycyjna energia, kiedy ją opanować i ukierunkować, może być pomocna w procesie twórczym. Pozwala to na wykreowanie takiego poziomu irytacji, który, zamiast dać mu się pokonać, możesz przekuć w nowe pomysły. Praca w reklamie pomogła mi też w byciu sprawnym i wykwalifikowanym. Pociłem się podczas szalonych maratonów pisania, bo im więcej stworzysz, tym większe są twoje szanse na zarobek. Działa to dokładnie – jak karuzela chomika. Tylko się rozpędza.

To na temat twojego tworzenia solo. Ale dzisiaj mam przed sobą Son Lux, jako trójkę ludzi. Co skłoniło Cię do założenia zespołu? Co takiego zatrybiło między wami?

Ryan: Potrzebowałem w końcu zagrać trasę promującą materiał, czego nie robiłem, aż do 3 płyty – Lanterns. Ideą było zmontowanie zespołu, wystąpienie tu i tam, na kilku koncertach. Wtedy nagle wszyscy zrobili się niezwykle entuzjastyczni i niezwykle podekscytowani tym, co mógłbym pokazać wraz z zespołem. Rezerwacje przychodziły jedna za drugą I wtedy zdałem sobie sprawę, że muszę zacząć traktować to bardzo poważnie i stworzyć zespół, z którym moglibyśmy się dogrywać i stawać coraz lepsi z występu na występ. Pracowałem już wtedy wcześniej z Rafiqiem na odległość. Gra niektóre partie w ‚Easy’ z Lanterns. Sporo jego wkładu jest także w ścieżce dźwiękowej do ‚Disappearance of Eleanor Rigby’. Dostarczył mi sporo surówek, na których pracowałem w tym projekcie. Nasza współpraca online pomiędzy Kalifornią a Nowym Jorkiem przebiegała bardzo płynnie. Następnie przeniosłem się do NY. Spotkaliśmy się i zaproponowałem mu, żeby został częścią mojego projektu na żywo. To on znalazł Iana. Pracowali gdzieś razem już wcześniej. Najpierw to wszystko było jednym wielkim eksperymentem. Coś takiego w zasadzie często ma miejsce w muzyce: stary, masz zabukowany koncert, musisz sobie znaleźć ludzi, z którymi wystąpisz.

Nigdy nie czułem się komfortowo występując. Byłem bardzo zdenerwowany i wszystko przebiegało nad wymiar chaotycznie. Mieliśmy może 4 próby przed naszą pierwszą trasą, na którą złożyły się 22 koncerty w 20 dni. To „coś” zaskoczyło między nami praktycznie natychmiast. No, może niezupełnie. Do momentu, gdy znaleźliśmy się razem na scenie.

Rafiq: Do wyjścia na scenę nie słyszeliśmy tak naprawdę co się dzieje i czy to siada. Te 4 próby były bez PA, tylko ze słuchawkami. Dopracowywaliśmy głównie własne części. Nie graliśmy praktycznie żadnego z utworów całościowo. Myślę, że może z raz, maksymalnie dwa, przeszliśmy przez nie wszystkie przed zagraniem ich na żywo dla publiczności.

Ryan: Nawet nie wszystkie.

Rafiq: To było bardzo, ale to bardzo surowe. W takim stanie znaleźliśmy się przed 700-osobową publicznością w Berlinie. Chyba nie muszę mówić, że to było dziwne uczucie.

Czasem dobrze jest zostawić przestrzeń na to, co może się wydarzyć. Może się to jednak okazać ryzykowne…

Ryan: To spore ryzyko, jednak jesteśmy profesjonalistami. Na tyle, na ile mogliśmy, zagraliśmy dobry koncert. Potem nieco lepszy i kolejny jeszcze lepszy. I tak dalej. Nigdy tak naprawdę, a w szczególności jako frontman, nie doświadczyłem czegoś, co mógłbym określić jako sytuację komfortową na scenie. Dlatego tak bardzo zwracałem uwagę na chemię, która zaczynała się tworzyć między naszą trójką. Wspólne pisanie muzyki stało się dla nas wysoce organicznym, naturalnym procesem. W pewnym momencie uznałem, że to właściwy czas, aby Son Lux z solowego przekształcił się w projekt zespołowy. Zarówno w wymiarze na żywo, jak i studyjnym. To była ekscytująca i przełomowa decyzja. W dalszym ciągu przewodzę temu projektowi, ale teraz mam 3 razy więcej zasobów, jeśli chodzi o brainstorming i możliwości, w odniesieniu do tego, co miałem wcześniej sam. Muszę przyznać, że byłem szczęściarzem. Dla niektórych muzyków moment przejścia od tworzenia solo do zespołu może się okazać problematyczny.

Już samo znalezienie odpowiednich muzyków na koncert jest niezłym wyzwaniem. W naszym przypadku wszystko zadziałało. Myślę, że każdy z nas nie tylko odnalazł się w tym, co tworzyłem, ale też zaczęliśmy definiować własne role od nowa.

Jestem niezwykle ciekawa, jak wyglądają wasze przygotowania do występów na żywo. Są one czymś w pełni odrębnym od tego, co dzieje się na nagraniach. Jest w nich masa napięcia, rosnącego w publice, kiedy droczycie się z nami za pomocą kolejnych brzmieniowych eksperymentów.  Dźwięki, które dobrze znamy pojawiają się z drobnym opóźnieniem lub wręcz przeciwnie. Zaskakują nas wybrzmiewając wcześniej niż zazwyczaj. Są zadziwiająco delikatne, czy też dominują, jak nigdy wcześniej, na żadnym z nagrań. W ten sposób dostajemy dreszczy w każdym momencie utworu, zauważając i odczuwając całym sobą jego najmniejsze detale.

Rafiq: Świetnie słyszeć, jak to opisujesz. Myślimy o występowaniu na żywo i pracy w studiu, jak o dwóch odrębnych dziedzinach. Nie są może zupełnie oddzielne, ale to różne rodzaje medium. Jedno z nich jest chociażby o wiele bardziej społeczne od tego drugiego. Kiedy jesteś na scenie, otoczony przez słuchających cię ludzi i zespół jest za tobą, z tobą, nieustannie dostajesz informację zwrotną od publiczności, w postaci ich reakcji na to, co grasz. Byłoby zbrodnią nie skorzystać z tego. Z tej wyjątkowej bliskości z odbiorcą i energii, którą możesz od niego dostać podczas koncertu.

Byłaby to strata ogromnego potencjału.

son_lux_3Rafiq: No właśnie. Kiedy planujemy występ na żywo, polega to na konstruowaniu czegoś nowego na bazie nagrania. Dzięki takiemu sposobowi pracy możemy ukończyć nasze utwory i je nagrać. Zawsze byłoby coś do dopracowania czy zmiany, ale mamy świadomość, że będą ewoluować z czasem, w aranżacjach granych na żywo. Masz rację co do niespodzianek. Zaskoczenie jest istotnym elementem tego, co tworzymy. Bo to jest tak: kiedy zapoznasz się z piosenką i ją pokochasz, chcesz ją usłyszeć na żywo. Ale znowu jeśli doświadczysz jej na żywo w dokładnie ten sam sposób, w jaki mogłabyś to zrobić dzięki nagraniu, czujesz się nieco oszukana.

Ryan: Albo inaczej, po prostu twoje oczekiwania są spełnione, ale czy są przekroczone?

Rafiq: Tu chodzi też o ten element ryzyka, poczucia niepewności i ekscytacji. Jeśli sytuacja rozwija się w sposób, którego się nie spodziewasz, wtedy doświadczanie ulubionego kawałka jest tysiąc razy bardziej satysfakcjonujące, nie do opisania.

Wspomniałeś o aspekcie społecznym. Czy reakcja publiki wpływa na przebieg waszych występów? Pozwalacie sobie w nich na improwizację? Wydają się być tak precyzyjne, złożone i pełne detali, dopracowane w najmniejszym calu.

Ian: Są fragmenty w pełni improwizowane, zmieniają się z wieczoru na wieczór. Projekt może ewoluować i drastycznie zmieniać swoja formę w związku z naszymi odczuciami i odpowiedzią, którą otrzymujemy od publiki. Jeśli jest spokojnie, wiem, że mogę sobie pozwolić na moment całkowitej ciszy i mam pewność, że nikt nie będzie wtedy rozmawiał. Z kolei kiedy jest głośno, a my mamy energię, mogę wykreować coś naprawdę szalonego. Zdarza się też, że na bieżąco wymyślamy dodatkowe, nieplanowane 4 minuty muzyki, jak to było podczas naszego ostatniego koncertu.

Ryan: Po prostu poczuliśmy flow.

Ian: To było całkiem zabawne, bo wszyscy chcieliśmy jeszcze pograć, ale to do Ryana zazwyczaj należy ostateczna decyzja na ten temat.

Ryan: I kiedy zamiast skończyć utwór grał dalej, pomyślałem ‚Tak!’. Tak właśnie powinno to działać. Ale jest coś, co chciałbym podkreślić. Często słyszę taką opinię, że improwizacja nie idzie w parze ze szczegółowością. Uważam to za nieco błędne zrozumienie tego zjawiska. W końcu większość tego, co robimy w naszym życiu jest improwizowana. Niby to oczywiste, ale zauważ, że cała nasza osobowość jest oparta na reagowaniu na to, co wydarza się wokół. Możesz rozwinąć własne podejście I sposób radzenia sobie ze światem, który może być szczegółowy lub nie. To już zależy od ciebie. W końcu nasza trójka, jako muzycy, jest bardzo skupiona na detalach, tak więc duża ich ilość pojawia się w naszej muzyce, czy jest to zaplanowane, czy improwizowane. Improwizacja w naszym zespole opiera się w zasadzie głównie na nich. Są to często najbardziej złożone partie utworów. Każdy z nas spędził sporo czasu kształtując swoją tożsamość jako improwizator. Wtedy też wyćwiczyliśmy instynkty, które pozwalają na bieżąco tworzyć coś, co jest pełne drobnych smaczków.

Odnośnie albumu, który stworzyliście razem, ‚Bones’ , co on dla was oznacza? O czym opowiada ten album?

Rafiq: Jeszcze zanim staliśmy się częścią tego projektu, teksty miały charakter zaklęć, symboli i niekoniecznie była w nich zawarta narracja. Z kolei gdy już opisywały jakąś historię, pozostawała ona otwarta. Niedopowiedziana w taki sposób, aby odbiorca mógł rozwinąć swoją indywidualną więź z treścią utworu I zinterpretować ją na własny sposób. Myślę, że ten album (Bones) jest dużo bardziej odmienny od pozostałych. Jest skupiony na ‚nas’ i stworzony w duchu myślenia kolektywnego. Mamy jednak nadzieję, że nie posunęliśmy się zbyt daleko w definiowaniu tego, o czym są utwory. Nie taki był cel.

 Ryan: Możemy zdradzić, że emocje grają tutaj dużą role. W końcu staramy się je wywoływać tym, co tworzymy. Muzyka to zawsze przepływ emocji i energii w dwie strony. I, miejmy nadzieję, nikt nie chce definiować relacji danej osoby z tym, czego słucha. Ten album jest 3-wymiarowy, we wszystkich kierunkach jednocześnie. Jak to ujął Rafiq, sporo w nim ‚my’, ‚nas’, sporo jest społecznej świadomości i odpowiedzialności. Jest w nim też zamierzony brak konkretów i szczegółów w tekstach. Jest to przestrzeń pozostawiona na odkrycia ludzi, luki, które można wypełnić własną wyobraźnią. Te odkrycia są równie ważne jak te, które mam ja, tworząc te teksty. Muzyka sama w sobie jest niczym niezwykle wpływowa magia. Może być wysoce manipulatywna. Mam tu na myśli dobre znaczenie tego słowa, ale też czasem złe. Właśnie dlatego bardzo ważne jest, by umożliwić ludziom jej osobisty odbiór i dopowiedzenie sobie do niej własnych opowieści.

Rozmawiała: Agnieszka Ejsymont

Artykuł Wywiad z Son Lux: „Osobowość opiera się na reagowaniu na wydarzenia wokół” pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
http://www.rgltr.pl/wywiad-z-son-lux/feed/ 0
Wywiad z Vök: „Trudno utożsamiać się z muzyką, której się nie rozumie” http://www.rgltr.pl/wywiad-z-vok-trudno-utozsamiac-sie-z-muzyka-ktorej-sie-nie-rozumie/ http://www.rgltr.pl/wywiad-z-vok-trudno-utozsamiac-sie-z-muzyka-ktorej-sie-nie-rozumie/#respond Thu, 03 Dec 2015 14:32:45 +0000 http://www.rgltr.pl/?p=1321 Vök można nazwać pięknym zjawiskiem. Zjawiskiem, do których Islandia zdążyła nas przyzwyczaić. Publiczność w Polsce mogła poznać ich podczas festiwalu Halfway, niedługo później zaś na scenie Colours Of Ostrava. I właśnie tam udało nam się porozmawiać z całym zespołem. Agnieszka Ejsymont: Niedawno byliście w Polsce, więc nie mogę ominąć pytania o Wasze wrażenia z koncertu w […]

Artykuł Wywiad z Vök: „Trudno utożsamiać się z muzyką, której się nie rozumie” pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
Vök można nazwać pięknym zjawiskiem. Zjawiskiem, do których Islandia zdążyła nas przyzwyczaić. Publiczność w Polsce mogła poznać ich podczas festiwalu Halfway, niedługo później zaś na scenie Colours Of Ostrava. I właśnie tam udało nam się porozmawiać z całym zespołem.

Agnieszka Ejsymont: Niedawno byliście w Polsce, więc nie mogę ominąć pytania o Wasze wrażenia z koncertu w Polsce szczególnie, że odbywał się on w klimatycznym miejscu.

Margaret: Było niesamowicie.

Andri: Panowała tam niezwykła atmosfera – jedna z najlepszych, jakiej mogliśmy do tej pory doświadczyć.

Ólafur: I prawdopodobnie również jedna z najlepszych publiczności! Świetne było wszystko: wsparcie techniczne, amfiteatr i bliskość słuchaczy.

Agnieszka: Tak, Amfiteatr jest bardzo klimatyczny!

Margaret: Szczególnie jeśli chodzi o dźwięk.

Agnieszka: Podobno były jakieś problemy podczas próby.

Ólafur: To przez wczesną porę – była godzina 9:00 rano. Na miejsce przyjechaliśmy dzień wcześniej, mieliśmy jednak jedynie 4 godziny na sen. Gdy wstaliśmy – już trzeba było się szykować do próby. Na 12 godzin przed samym występem! Tak więc totalnie inaczej niż zwykle.

Andri: W przypadku problemów mamy zatem na myśli nasze zmęczenie.

Ólafur: Zazwyczaj odbywa się to popołudniu. Ale wszystko się udało.

Agnieszka: Zawsze dziwi mnie bogactwo artystyczne Islandii. To wygląda tak, jakby wszyscy stamtąd mieli artystyczne dusze! Jak zatem zaczęła się Wasza muzyczna przygoda zanim jeszcze uformował się Vök?

Andri: To zabawna historia!

Ólafur: Za dzieciaka mieliśmy razem swój zespół garażowy. To było w wieku 11-12 lat.

Ólafur: I wtedy nadszedł program telewizyjny, który zadziwił wszystkich!

Margaret: Racja! Słyszałaś kiedyś o nim?

Andri: Chociaż w sumie może lepiej o nim nie wiedzieć…

Ólafur: W każdym razie to pierwsza rzecz, którą zrobiliśmy z naszą muzyką. Następnie, przynajmniej w moim przypadku, nie grałem nigdy poza domem. Do momentu, w którym założyliśmy zespół.

Andri: Dla mnie to właściwie pierwszy zespół, w którym zagrałem. Margaret długo, bo ponad rok namawiała mnie do zagrania na saksofonie. I cieszę się, że to się udało. Spróbowaliśmy swoich sił w programie dla debiutujących zespołów muzycznych.

Agnieszka: Więc założyliście zespół specjalnie w celu wzięcia udziału w konkursie?

Margaret: Głównie z tego powodu.

Andri: Ale z drugiej strony również dla zabawy.

Margaret: By spróbować czegoś nowego!

Andri: Zostaliśmy rzuceni na głęboką wodę. Wygraliśmy program.Zaczęliśmy zatem grywać regularnie.

Margaret: Mieliśmy 3 utwory, a już zaczęliśmy dawać koncerty.

Ólafur: Krótko po programie poszedłem zobaczyć ich na żywo. Zagrali koncert, który trwał… 13 minut. Po zagraniu trzech utworów podziękowali publiczności.

Andri: Więc koncert mimo, że dopiero co się rozpoczął to już się kończył.

Margaret: Ólafur mógł próbować zagrać z nami podczas koncertów w programie. Ale był w tym czasie akurat w Polsce.

Ólafur: To była szkolna wycieczka do Krakowa. Jej głównym tematem był holokaust – z tego powodu każdego roku organizowane były wycieczki do Krakowa i Auschwitz.

Agnieszka: U nas było odwrotnie – w szkole czasami robiliśmy wycieczki do Islandii.

Ólafur: W każdym razie ja miałem taki plan już od roku. Kiedy dowiedziałem się o konkursie – po prostu nie mogłem w nim wziąć udziału. Po powrocie do domu dowiedziałem się o zwycięstwie. Ucieszyłem się, jednak szkoda, że nie mogłem brać w tym udziału. Ale z drugiej strony może gdybym tam był, to by nie wygrali.

Agnieszka: I gdy wróciłeś z Polski od razu zaczęliście grać razem?

Margaret: To było kilka miesięcy później.

Ólafur: Powiedziałem, że wciąż jestem tym zainteresowany i gdyby potrzebowali dodatkowego muzyka – jestem chętny. I tak do dzisiaj się ze mną męczą.

Margaret: I do dzisiaj tego żałujemy! <śmiech>

Agnieszka: Wspominaliście, że nie mieliście swojego materiału jadąc na konkurs. Jakie zatem utwory tam zagraliście? Korzystaliście z nich na dalszych etapach kariery?

Andri: Zaczęliśmy pracować nad utworami w nocy przed eliminacjami. W eliminacjach należało wykonać 2 utwory, a w finale jeden utwór. Dwa pierwsze, to utwory islandzkie. Ich angielskie tłumaczenia to „We’re still awake” oraz „I’ll wait for you”. Dzięki nim już w pierwszą noc dostaliśmy się do finałów. Naprawdę się tego nie spodziewaliśmy. Dlatego mieliśmy tylko 5 dni na przygotowanie trzeciego utworu na finał. Zaczęliśmy pracować nad kolejnym utworem po islandzku i stwierdziliśmy, że to nie przejdzie. Przypomnieliśmy sobie o utworze, który graliśmy zanim jeszcze zgłosiliśmy się do konkursu. To jeden z naszych najbardziej znanych utworów – „Before”.

Agnieszka: Ciekawi mnie zatem wasza koncertowa odsłona. Wasza muzyka bazuje na elektronicznych dźwiękach, jednak na występy zdecydowaliście się na dodatkowego muzyka grającego na perkusji.

Ólafur: Pomyśleliśmy, że kompozycje nabiorą mocy z żywą perkusją.

Margaret: A zarazem i my sami!

Ólafur: Dzięki temu też możemy poczuć się jak kompletny zespół. Odgrywanie na żywo tych zaprogramowane sampli brzmi z perkusją bardziej autentycznie. Z drugiej strony nie możemy już wrócić do grania z automatu.

Agnieszka: Więc to dobra decyzja! A co do Waszej EPki „Circles” – jej brzmienie różni się od debiutanckiej EPki.

Andri: Ogólnie „Circles” jest o wiele bardziej mrocznym wydawnictwem. Wydaje się być również bardziej kompletnym.

Margaret: Zima miała na nią duży wpływ.

Ólafur: Tak, została nagrana w zimie.

Margaret: Styczeń faktycznie nie jest korzystnym miesiącem.

Agnieszka: Szczególnie islandzkie zimy są naprawdę ciemne.

Andri: Przez to zdecydowanie można stwierdzić, że pierwsza EPka została nagrana w lecie, druga zaś w zimie.

Agnieszka: A do czego odnoszą się tytułowe kręgi?

Andri: Każdy interpretuje je na własny sposób.

Margaret: Czasami znajdujesz się w takim kręgu.

Ólafur: Okrąg jest również piękną formą, która sprawdza się podczas pracy nad konceptem i pracą artystyczną.

Andri: „What goes around comes around”.

Agnieszka: A dlaczego jeszcze nie przyszła pora na długogrający krążek?

Margaret: Po prostu nie jesteśmy na to gotowi. Nasza muzyka wciąż ewoluuje.

Andri: Z drugiej strony chcieliśmy dać naszym słuchaczom coś nowego, w czasie kiedy oczekują na ten pełnowymiarowy album. A mamy jeszcze sporo pracy przed sobą.

Ólafur: W moim odczuciu krótkie formy, takie jak EPki, sprawdzają się w przypadku młodych zespołów. To lepsza platforma. Dzięki niej również koncentrujesz więcej uwagi na poszczególnych utworach. Ale na pewno pełen album będzie następny.

Agnieszka: I trochę również zrezygnowaliście ze swojego rodzimego języka.

Margaret: Zdecydowanie więcej piszemy teraz po angielsku.

Andri: Chcemy, aby ludzie wiedzieli o czym śpiewamy i bardziej nas rozumieli.

Margaret: Ale jeszcze do języka islandzkiego powrócimy!

Andri: Ale to coraz popularniejszy proces wśród islandzkich muzyków, którzy tłumaczą swoje dzieła na język angielski.

Ólafur: To daje większe możliwości – otwiera więcej drzwi. Rozmawialiśmy wielokrotnie na ten temat między sobą. Wielu ludziom trudno jest utożsamiać się z muzyką, której nie rozumieją. Dlatego taka muzyka może być bardziej dostępna.

Agnieszka: Może, ale islandzki jest językiem pięknym i poniekąd mistycznym – nie rezygnowałabym zatem z niego tak łatwo. Wracając jednak do Was – wypuściliście już dwa materiały filmowe do „Circles”. Ostatni wrzuciliście do sieci 16 lipca – czyli w trakcie Waszej trasy koncertowej! Są jednak określone jako „oficjalne wizualizacje”. Czy używacie ich zatem podczas swoich występów?

Andri: Nie. Obecnie w tle używamy wizualizacji związanych z okręgami i po prostu nazwy naszego zespołu.

Ólafur: Są bardzo proste i minimalistyczne. Nie są jednak prawdziwymi klipami, które są naturalnym rozszerzeniem muzyki.

Andri: To raczej kombinacja doznań dwóch zmysłów. Teledyski skupiają uwagę na historii, którą przedstawiają. Czasami potrafią sprawić, że zapominasz o muzyce, która w nich się pojawia.

Agnieszka: Kończąc rozmowę – jakie macie dalsze plany i kiedy powrócicie do Polski?

Ólafur: Czy mamy już jakieś terminy dla Polski?

Andri: Niestety jeszcze nie – może na jesień lub zimę.

Ólafur: Mamy nadzieję, że w listopadzie uda nam się ruszyć w europejską trasę. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to zdecydowanie postaramy się pojawić w Polsce.

Margaret: Ale w planach mamy dalsze komponowanie nowych utworów i koncertowanie.

Ólafur: Będziemy jeszcze koncertować w sierpniu i wrześniu – ale to póki co pojedyncze występy. I przede wszystkim tworzenie nowych rzeczy – dalsze komponowanie muzyki.

Rozmawiała Agnieszka Ejsymont
Wywiad został wyemitowany w Radiu LUZ, dn. 24.09.2015

Artykuł Wywiad z Vök: „Trudno utożsamiać się z muzyką, której się nie rozumie” pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
http://www.rgltr.pl/wywiad-z-vok-trudno-utozsamiac-sie-z-muzyka-ktorej-sie-nie-rozumie/feed/ 0
Wywiad z Sundays on Clarendon Road: „Chcemy zachować prostotę tego, co robimy” http://www.rgltr.pl/wywiad-z-sundays-on-clarendon-road-chcemy-zachowac-prostote-tego-co-robimy/ http://www.rgltr.pl/wywiad-z-sundays-on-clarendon-road-chcemy-zachowac-prostote-tego-co-robimy/#respond Sun, 13 Sep 2015 19:24:56 +0000 http://www.rgltr.pl/?p=1020 Nigdy nie jesteś w stanie przewidzieć, co możesz odkryć, przechadzając się bez konkretnego celu po terenie miasteczka festiwalowego. W moim wypadku, na Colours of Ostrava, był to koncert Sundays on Clarendon Road. Zmierzałam właśnie do strefy designu, kiedy dobiegły do mnie dźwięki  z Full Moon Stage. Intrygujące brzmienia przyciągnęły mnie pod samą scenę i zaczarowały. Grupka […]

Artykuł Wywiad z Sundays on Clarendon Road: „Chcemy zachować prostotę tego, co robimy” pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
Nigdy nie jesteś w stanie przewidzieć, co możesz odkryć, przechadzając się bez konkretnego celu po terenie miasteczka festiwalowego. W moim wypadku, na Colours of Ostrava, był to koncert Sundays on Clarendon Road. Zmierzałam właśnie do strefy designu, kiedy dobiegły do mnie dźwięki  z Full Moon Stage. Intrygujące brzmienia przyciągnęły mnie pod samą scenę i zaczarowały. Grupka słuchających bujała się razem ze mną do przyjemnych melodii, które serwowała nam dwójka Czechów w promieniach zachodzącego, ostrawskiego słońca. Atmosfera, którą stworzyli Sundays sprawiła, że zostałam na ich wystepie do końca i postanowiłam dowiedzieć się na ich temat nieco więcej. 

Agnieszka: Mówiąc szczerze, nie słyszałam o was wcześniej. Właśnie przez przypadek trafiłam na wasz koncert i bardzo zaciekawiliście mnie tym, co tworzycie. Powiedzcie kilka słów o sobie, parę podstawowych informacji dla naszych słuchaczy i czytelników.

Jonáš: To zupełnie zrozumiałe, że o nas wcześniej nie słyszałaś, bo jesteśmy bardzo małym zespołem. Jesteśmy po prostu dwójką kumpli i nie wiem, czy mamy ambicję, żeby to było coś większego. Gramy razem od 6 lat. Poznaliśmy się w innym zespole, a potem Honza zaczął komponować kawałki, które zupełnie nie wpasowywały się w repertuar, więc zdecydowaliśmy się na stworzenie odrębnego projektu. I wtedy zrozumieliśmy, że jest on dla nas bardziej interesujący i stanowi większe wyzwanie, więc odeszliśmy z poprzedniego zespołu i skupiliśmy się na nowej twórczości. No i w tej konfiguracji gramy, jak już wspomniałem, od 6 lat.

Ale macie już jakis materiał na koncie. Widziałam, że sprzedajecie płyty?

Jonáš:  No tak, ale nie mamy wydawnictwa. Jesteśmy po prostu znajomymi i w zasadzie nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy zespołem. Dzisiaj był nasz pierwszy znaczący występ na większym festiwalu. Wcześniej graliśmy przy okazji mniejszych wydarzeń.

Tak właściwie, jesteś z Polski?

Tak. Możemy spróbować rozmawiać w naszych językach, powinniśmy się zrozumieć bez problemu.

Jonáš: O nie, trochę się boję. Ale chciałem wspomnieć o polskich festiwalach przy okazji. Naprawdę kocham OFF Festival. Byłem też na Tauron Nowa Muzyka.

Rzeczywiście mamy kilka polskich festiwali godnych uwagi. A co myślisz na temat tego – Colours of Ostrava? Ja jestem tu pierwszy raz i jestem pod wielkim wrażeniem, przede wszystkim scenerii. Dodaje uroku koncertom.

Jonáš: O tak, jest niesamowicie. To dla nas naprawdę spore wydarzenie. Jestem przyzwyczajony do mniejszych festiwali, więc to dla nas nowość, ale jest świetnie.

Wygląda na to, że rozmawiam z Wami w dobrym momencie, tuż przed zdobyciem większej popularności.

Sundays on Clarendon Road podczas koncertu na Colours of Ostrava

Jonáš: W zasadzie, złapałaś nas w naszym najlepszym momencie, szczytowym dla naszej kariery.

Na szczycie i starcie zarazem! Spotkaliście się ze świetną reakcją publiczności, więc to może być początek czegoś większego dla Was.

Jonáš: Jasne, naprawdę świetnie się bawiliśmy. Nie wiem jak Jan, ale ja jestem kolesiem, który bardzo stresuje się przed występami, ale atmosfera była tak świetna, że wszystko poszło, jak należy.

Powiedz mi nieco o tym, jak tworzycie. Dzielicie się rolami? Ty zajmujesz się tekstami i elektroniką, a Honza komponuje na gitarze? Czy może wszystko wychodzi w ramach wspólnej improwizacji?

Jan: Właśnie tak robimy muzykę!

Jonáš:  W zasadzie to opisałaś. Ja piszę teksty. Ale zazwyczaj zaczyna się od jakiegoś riffu gitarowego. Jan coś zagra, ja to podłapuję i coś do tego piszę. Czasem długo zajmuje nam stworzenie jakiegoś utworu. Mija na przykład pół roku, a my dalej wkurzamy się na to, że coś nie idzie po naszej myśli. A czasem po prostu luźno jamujemy i mamy kawałek w jakieś 5 minut. Pracujemy na ekstremach.

Czasem zbytnie zagłębianie się w temat nie jest dobrym rozwiązaniem. Lepiej poczekać, aż brzmienie przyjdzie z czasem. A jaki jest Wasz kierunek? Usłyszałam kilka piosenek, ale chciałabym się dowiedzieć więcej od was, poznać waszą opinię. Są jacyś artyści, którzy Was inspirują, czy tworzycie coś zupełnie osobistego?

Jan: Zaczęliśmy od folku, teraz bliżej nam do elektroniki. Sporo jej w naszym ostatnim materiale. Teraz zastanawiamy się nad powrotem do korzeni.

Do tego, co robiliście w poprzednim składzie?

Jonáš: Nie, nie. We dwójkę także zaczęliśmy jako zespół folkowy – gitara + wokal. Potem stopniowo zawieraliśmy w naszych kompozycjach coraz więcej elektroniki. Nagraliśmy album, który w zasadzie na niej bazuje, a teraz chcemy zrobić krok w tył i skupić się w większym stopniu na pisaniu, komponowaniu utworów, jak wcześniej.

No tak, ale dodatek elektroniki do folku sprawia, że Wasze brzmienie jest intrygujące. Mam nadzieję, że nie chcecie zupełnie zrezygnować z tego połączenia.

Jan: Nie ma obawy, nie chcemy się pozbyć elektroniki.

Jonáš: Chcemy, aby nasza muzyka była zbalansowana, żeby równoważył się w niej wpływ komputera i żywych instrumentów.

Czyli czego możemy się teraz spodziewać?

Jonáš: Chcemy, żeby było nieco „brudniej”, autentyczniej. Żeby brzmienie nie było wymuskane.

Jan: Ale też nie zbyt agresywnie.

Zaciekawiliście mnie! Dzisiejszy występ miał nieco inny wydźwięk, idealnie wpasował się w słoneczną pogodę. Kawałki pasowały do chillowania, skakania i wspólnej zabawy z Wami pod sceną.

Jonáš: Było idealnie.

Jan: To świetne miejsce.

Jonáš: Organizatorzy powiedzieli nam, że nadchodzi burza i bardzo możliwe, że będziemy mogli zagrać jedynie kilka piosenek.

Powiedzieli mi to samo! Miałam kilka umówionych wywiadów i poradzili mi zbytnio się na nie nie nastawiać, bo pogoda może pokrzyżować plany. Mamy szczęście!

Jonáš: Zdecydowanie!

Wracając do Waszej muzyki, macie w planach jakieś nowe nagrania w najbliższym czasie?

Jan: Tak. Kiedy przygotowywaliśmy poprzednie wydawnictwo, skomponowaliśmy kilka kawałków, które czekają, żeby pojawić się na nowej EPce. Na razie, w czasie lata, skupiamy się na występach i festiwalach. Czekamy, aż wszystko się trochę uspokoi i znajdziemy czas na dokończenie materiału.

Jonáš: Myślę, że jesień to dobry okres na nagrania, bo w zasadzie wszystko mamy gotowe. Tomasz, nasz dźwiękowiec, składał nasz poprzedni album. Zajęło mu to trochę czasu, a my okrutnie się wtedy nudziliśmy, więc zaczęliśmy tworzyć nowe utwory, więc teraz mamy w zanadrzu jakieś 5 piosenek na krótką EPkę. Czekamy tylko na odpowiedni moment na nią.

Świetnie! Wydacie ją sami?

Jonáš: Tak mi się wydaje. Może pojawi się jakaś mała wytwórnia, ale jeszcze tego nie wiemy. Muszę przyznać, że nie mamy zbyt dobrego doświadczenia we współpracy z innymi ludźmi z branży muzycznej, mam na myśli wydawnictwa, albo agencje. Nie chcemy tego powtarzać. Bo to zazwyczaj wygląda tak, że mówią, że chcą z Tobą współpracować, a potem za wiele z tego nie wychodzi. W grę wchodzą pieniądze, a to nas nie interesuje.

Jan: Chcemy utrzymać prostotę tego, co robimy.

Często jest tak, że tam, gdzie pojawiają się pieniądze, znika prawdziwa pasja.

Jan:Dokładnie.

Wspomnieliście o tym, że w czasie lata skupiacie się na festiwalach. Co to za wydarzenia? Na terenie Czech. Gdzieś dalej, czy jeszcze nie?

Jonáš: Tylko Czechy. I nie wiem, czy to jest „Jeszcze nie”

Nie chcecie wyjeżdżać dalej?

Jonáš: Hmm, nie do końca. Po prostu chcemy, aby to, co robimy było małe i proste.

Jan: Najbliższy festiwal, jaki gramy jest bardzo blisko polskiej granicy.

Gdzie dokładnie?

Jonáš: (Tu padają nazwy, które ciężko mi powtórzyć) – To takie małe miejscowości na granicy.

A czy planujecie w przyszłości inne, dodatkowe instrumenty w waszej muzyce?

Jan: Mieliśmy już saksofon.

Jonáš: Był czas, kiedy występowaliśmy jeszcze z 3-ką muzyków – z klawiszami, wiolonczelą i dodatkowym wokalem, ale chyba lepiej czujemy się tak, jak jest teraz.

Jan:Może wykorzystamy jakieś instrumenty na nagraniach, ale nie na koncertach.

Rozmawiała: Agnieszka Ejsymont

Artykuł Wywiad z Sundays on Clarendon Road: „Chcemy zachować prostotę tego, co robimy” pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
http://www.rgltr.pl/wywiad-z-sundays-on-clarendon-road-chcemy-zachowac-prostote-tego-co-robimy/feed/ 0
Wywiad z Too Many Zooz: „Metro to odrębna dziedzina kultury” http://www.rgltr.pl/wywiad-z-too-many-zooz-metro-to-odrebna-dziedzina-kultury/ http://www.rgltr.pl/wywiad-z-too-many-zooz-metro-to-odrebna-dziedzina-kultury/#respond Sat, 15 Aug 2015 09:04:49 +0000 http://www.rgltr.pl/?p=942 Przy pomocy aranżacji na baryton, trąbkę i instrumenty perkusyjne porywają tłumy do tańca. Ich utwory brzmią niczym kawałki najlepszych setów DJskich, tyle że wykonane na żywych instrumentach. Ich styl trudno skategoryzować, sami określają go jako brasshouse. O tym co właściwie kryje się za tym terminem i jak wyglądały początki Too Many Zooz na nowojorskich stacjach […]

Artykuł Wywiad z Too Many Zooz: „Metro to odrębna dziedzina kultury” pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
Przy pomocy aranżacji na baryton, trąbkę i instrumenty perkusyjne porywają tłumy do tańca. Ich utwory brzmią niczym kawałki najlepszych setów DJskich, tyle że wykonane na żywych instrumentach. Ich styl trudno skategoryzować, sami określają go jako brasshouse. O tym co właściwie kryje się za tym terminem i jak wyglądały początki Too Many Zooz na nowojorskich stacjach metra udało mi się porozmawiać z nimi zaraz po koncercie na Festivalu v Ulicich w czeskiej Ostravie.

Agnieszka: Od metra do trasy koncertowej i festiwali muzycznych, wow, nieźle. To spory przeskok. Ciekawi mnie jak wyglądał wasz początek? Jak zaczęła się wasza współpraca? Wiem, że część z was spotkała się w szkole muzycznej, a potem?

Leo: Spotkałem Matta w szkole muzycznej, gdzie byłem na kierunku Jazz Performance, potem poznałem Dave’a aka King of Sludge przez inny zespół – Drumadics. No i pewnego dnia grałem z King of Sludge i jego synem, który gra na djembe i Matt był wtedy w moim mieszkaniu, więc rzuciłem „Hej, nie chciałbyś zagrać z nami w metrze?”, a on na to „Pewnie, czemu nie?”. Zagraliśmy tego dnia, wyszło to całkiem dobrze, spójnie. Nasza trójka zaczęła grać ze sobą bardzo często. Robiliśmy to, żeby sobie dorobić, ale w końcu zaczęliśmy zdobywać popularność i trzeba było wymyślić zespołowi nazwę. No i to jest właściwie nasza historia.

Po nagraniu z występu na Union Square, nastąpił wielki boom na Youtubie. Spodziewaliście się takiej reakcji?

Dave: Nie, nie oczekiwaliśmy niczego i wciąż niczego nie oczekujemy. Po prostu czerpiemy przyjemność z tego, co się wydarza. Nie ma żadnych założeń dotyczących tego zespołu, w pewien sposób tworzymy go na bieżąco i czekamy na to, co przyniesie przyszłość. To podstawa naszego podejścia.

Czyli po prostu wszystko płynie…

Dave: Tak, mówi się, że dopóki coś nie jest w pełni zepsute, nie ruszaj, nie naprawiaj tego i jeśli Twoja twórczość pracuje sama na siebie, zamknij się, nie narzekaj.

Matt: System jest taki, że dostajemy e-mail albo telefon od kogoś o jakiejś możliwości, a my ją przyjmujemy i patrzymy dokąd nas zaprowadzi. To może być cokolwiek.

Jeśli już o możliwościach mowa, wasze pierwsze show, nazwijmy to „na ziemi”, to koncert z Moon Hooch. Jak do tego doszło?

Matt: No właśnie, jak?

Dave: Skontaktowali się z nami w metrze.

Leo: Koleś, który w Moon Hooch gra na saksofonie tenorowym/barytonie/klarnecie/syntezatorze i czym tam jeszcze, Wenzi McGowen zobaczył mnie i Dave’a grających w metrze i po prostu się z nami skontaktował.

Co do tego grania w metrze, mieliście specjalne pozwolenie? To chyba nie jest do końca legalne?

Dave: Jest taka organizacja „Music Under New York”, która sponsoruje muzyków. To świetna inicjatywa. My jesteśmy takimi buntownikami wśród innych performerów z metra, którzy grają gdzieś w szczelinach, lukach tego systemu. Ale nie, nie było żadnego specjalnego pozwolenia. Właściwie, w Nowym Jorku granie w ten sposób jest legalne, dopóki używasz instrumentów akustycznych. Problemem są wzmacniacze. To jest niezgodne z prawem.

Matt: Tak, natykaliśmy się na policję dość często. Ale kiedy prosili, byśmy przestali grać, po prostu to robiliśmy. Respektowaliśmy ich, bo oni wykonują swoją pracę, tak jak my swoją.

Dave: Poza tym podoba im się to, co gramy, więc czasem przymykali na nas oko z tego powodu.

W komentarzach pod niektórymi z waszych starszych nagrań przeczytałam, że niektórzy przegapili kilka pociągów przez wasze występy. Tak ich zainteresowaliście, że chcieli was słuchać dłużej i dłużej. Jestem ciekawa, jaka była ich reakcja na waszą muzykę. Czy w tak publicznym miejscu, jakim jest metro, tracili kontrolę i tańczyli? Tu, na festiwalu v ulicach udało wam się osiągnąć taki efekt, jednak to zupełnie inna sytuacja. Jak to było w Nowym Jorku?

Dave: Metro to taka jakby odrębna dziedzina kultury. Wszystko skupia się tu na przemieszczaniu się ludzi. Więc dla nas jedyna osoba, która interesuje nas jako tańcząca to Leo. W innym wypadku powodowałoby to sporo zamieszania. Nie możemy więc przekraczać pewnych granic i dobrze się przy tym bawić. Trzeba zachować pewien balans.

Matt: To wciąż miejsce związane z transportem. Jest ciekawą platformą do występów, ale na pierwszym miejscu służy ludziom do poruszania się po Nowym Jorku.

Dave: Poza tym nowojorczycy posiadają bardzo długą historię performancu na stacjach metra. W pełni rozumieją procedurę takich występów – ustawiają się w kółku wokół artystów, ale też pozwalają innym przejść. Owszem, byli ludzie, którzy zaczynali tańczyć, ale zazwyczaj kazano nam wtedy przerwać koncert.

Jeśli o tańcu mowa. Leo, jesteś tancerzem? Wykonujesz ruchy, jakby zaczerpnięte z house’a kiedy grasz na saksofonie.

Leo: W sumie nie wiem, zawsze tańczyłem. Wszystko rozwinęło się we mnie, bez lekcji tańca.

Matt: W sumie podróżuje dookoła świata tańcząc, więc chyba można nazwać go tancerzem.

Leo: To nie żart! Jestem jedynym saksofonistą na świecie, który potrafi tańczyć i grać na saksofonie w tym samym czasie. Nie śmiejcie się, jestem jedyny! Chcę, żeby ktoś to udowodnił, nie ma drugiego takiego. Przede wszystkim jeśli chodzi o saksofon barytonowy, to nawet cięższe.

Nazywacie swój styl Brass House. Moglibyście nieco rozwinąć termin?

Dave: Hmm, sprawa wygląda tak, że gdy zaczynaliśmy, po prostu graliśmy muzykę. Ludzie zaczęli się dopytywać „Jak się nazywacie? Jaki gracie rodzaj muzyki?”. Nie chcieliśmy nigdy zostać skategoryzowani w cudzym gatunku. Także dlatego, że to, co robimy ciężko gdziekolwiek dopasować. Wtedy pomyśleliśmy „Brass House”! Nie do końca w odniesieniu do muzyki house, raczej do miejsca, w którym się spotykamy.

Matt: W zasadzie każdy gatunek można by określić jako Brass House. To kwestia mentalności i podejścia do muzyki.

Dave: To podobne do tego, jak powstała sama muzyka house’owa. Była undergroundowa, wywodziła się z atmosfery imprez w piwnicach/domówek, loopy w niej pochodziły z disco. My bierzemy dźwięki z każdego gatunku muzyki, który kiedykolwiek usłyszeliśmy i wpadł nam w ucho. Potem staramy się je wyrazić na własny sposób. To jest Brass House.

Brzmicie jak DJe, tyle że na żywych instrumentach. Niektórzy porównują wasze koncerty do dobrej imprezy z DJ setem.

Dave: Widzisz, zazwyczaj to DJe starają się brzmieć jak zespoły. To jest cały sekret, rozumiesz?

Matt: To zawsze relacja tam i z powrotem. J Dilla i pocket drummers są najlepszym tego przykładem. J Dilla starał się uzyskać brzmienie żywej perkusji przy pomocy MPC. Teraz muzycy chcę brzmieć jak MPC, które brzmi jak żywa perkusja. To taki cykl. Teraz zespoły chcą brzmieć jak DJe. My rzeczywiście sporo czerpiemy z muzyki elektronicznej, całą tę pozytywną wibrację i atmosferę imprezową.

Rozwinęliście się dość szybko. Rok 2014 obfitował w nowy materiał, macie na koncie 3 wydawnictwa, prawda?

Dave: To prawda i nieprawda. Chciałem w tej trasie to podkreślić – Too Many Zooz to grupa indywidualistów. Wnieśliśmy do składu określone rzeczy przed właściwym jego założeniem. Bez doświadczenia, jakie zdobyliśmy wcześniej, nasza muzyka nie zaistniałaby, nie miałaby możliwości na taki rozwój. To trochę cliche, ale gdybyś znała nas jako ludzi, zrozumiałabyś, że to, co robimy, jest odzwierciedleniem naszych indywidualnych tożsamości. Nie wiem, czy brzmi to logicznie teraz, ale jeśli wrócisz do domu i to przemyślisz, wtedy na pewno zrozumiesz o czym mówię.

Matt&Leo: Tak tak, haha, to prawda.

Dave: To jest tak, że gdybyś zatrzymała naszą muzykę i jeden z nas zacząłby grać, zobaczyłabyś jego osobowość indywidualność. Razem składa się to na nasze wspólne, pełne brzmienie. Leo i ja graliśmy godzinami w metrze w innym zespole, Matt i Leo grali w szkole, mnie tam nie było. Jest wiele języków, które przemawiają tu w jednym momencie.

Matt: Tak. Poza tym wciąż dowiaduję się, że on zna kogoś, kogo ja znam, tyle że w kompletnie inny sposób, z innego zespołu. To takie dziwne, Nowy Jork wydaje się duży, nawet świat sprawia wrażenie ogromnego, a taki nie jest. To wciąż jedna planeta i co chwila widzisz tych samych ludzi w różnych miejscach. I jesteś z nimi w jakiś sposób powiązany.

Patrząc w ten sposób, świat muzyki też jest mały.

Matt: O tak, tak jest.

Dave: W zasadzie świat muzyki jest naprawdę duży. Dlatego uważamy się za szczęściarzy. Bo gdzieś tam są miliony artystów, świetnych artystów. Szansa dla nich na znalezienie własnego miejsca nie jest taka oczywista, to trudne. Ludzie często starają się dopasować stylem do tego, co się podoba. Nigdy więc nie przepuszczamy okazji, żeby podziękować i wyrazić, jak bardzo jesteśmy wdzięczni, że możemy robić to, co robimy i wyrażać siebie w zupełnie otwarty, dowolny sposób.

Matt: Wydaje się czasem inaczej, ale to nie takie proste znaleźć się w odpowiednim miejscu, odpowiednim czasie.

Leo: Gdyby video na YouTubie nie zadziałały, to i tak by się wydarzyło. Mieliśmy coś, o czym wiedzieliśmy, że jest wyjątkowe, świetne, wiedzieliśmy, że stworzymy coś oryginalnego, co ludzie pokochają.

Dave: To było przyjemne i dobrze odbierane wcześniej i jest do teraz.

Jeśli Wy kochacie to, co robicie, to ludzie też to kochają. Taka jest zasada.

Dave/Leo/Matt: Tak, dokładnie

Leo: Posłuchajcie tego soundtracku w tle! Idealnie pasuje do tej chwili!
„Spotkaliśmy się w metrze, to było nieprawdopodobne i po tym, staliśmy się TOO MANY ZOOZ! Yeah!”

Jesteście więc Too Many Zooz i odbywacie właśnie szalony tour, prawda? Lista koncertów wydaje się nie kończyć!

Dave: To będzie szalone, gdy już wrócimy i przeanalizujemy co właściwie się wydarzyło. Teraz jesteśmy w drodze i nie ma za bardzo czasu, żeby o tym myśleć. Jesteśmy jak rwąca rzeka.

Matt: Właśnie! Przynajmniej dla mnie to się dzieje tak szybko. Jestem tu od 3 miesięcy i myślę, że dopiero, gdy wreszcie położę się w swoim łóżku, pomyślę „Wow!”

„…byłem w tylu miejscach, jak do tego doszło?”

Matt: Tak, haha, coś takiego. Teraz to wygląda tak, że wiemy gdzie jesteśmy, mamy świadomość tego, co się dzieje, ale staramy się o tym zbytnio nie myśleć. Wsiadamy do vana, jedziemy w kolejne miejsce, gramy tam naszą muzę i tak codziennie. To wszystko się nieco rozmywa. Jest taka zabawna zależność, że dni są długie, ale miesiące i lata mijają niezwykle szybko, to takie przeciwieństwa. Każdy kolejny dzień jest wyzwaniem, ale czas mija nam dość szybko, bo stale jesteśmy w ruchu, w pracy.

Dave: Mamy tony filmów i pewnego dnia po prostu usiądziemy wygodnie, żeby je wszystkie przejrzeć i powspominać.

Podsumowując, w metrze spotkaliście się ze świetną reakcją, odnieśliście spory sukces. Teraz mierzycie się z większymi scenami. Jak odnajdujecie się w nowej roli, w jaki sposób jest to dla was teraz inne doświadczenie?

Dave: Wierzę, że w poprzednim życiu byłem gwiazdą rocka. Czuję się, jakbym już wiele razy bywał na scenie. Ta część jest więc świetna. Tylko że teraz mam szansę robić na tej scenie to, na co mam ochotę i tak, jak tego chcę. Nie jestem tu dzięki komukolwiek. Czasem grasz w czyimś cieniu i to doświadczenie jest dla Ciebie jedynie połowiczne. Tym bardziej, że ta osoba zawsze może odesłać Cię do domu. Teraz odbieram to, co robimy, jako pełnoprawny tego właściciel, nie żaden pomocnik.

Jakieś oczekiwania dotyczące jutrzejszego występu na Colours of Ostrava?

Leo: Będzie wspaniale. Widzieliśmy już gdzie będziemy grać, to miejsce jest absolutnie fantastyczne.

Dave: To będzie najlepszy koncert, jaki kiedykolwiek zagraliśmy.

To dobre podejście!

Dave: Tak, każdy kolejny występ jest tym najlepszym!

Tak trzymać, dzięki za rozmowę. Powodzenia jutro, nie mogę doczekać się, by zobaczyć was na dużej scenie!

Rozmawiała: Agnieszka Ejsymont

Artykuł Wywiad z Too Many Zooz: „Metro to odrębna dziedzina kultury” pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
http://www.rgltr.pl/wywiad-z-too-many-zooz-metro-to-odrebna-dziedzina-kultury/feed/ 0
Wywiad z Bazzookas: „Pieprzyć ustalenia, robimy naszą muzykę!” http://www.rgltr.pl/wywiad-z-bazzookas-pieprzyc-ustalenia-robimy-nasza-muzyke/ http://www.rgltr.pl/wywiad-z-bazzookas-pieprzyc-ustalenia-robimy-nasza-muzyke/#respond Tue, 11 Aug 2015 08:53:06 +0000 http://www.rgltr.pl/?p=936 Bazzookas to zespół z Holandii grający muzykę ska, ze wstawkami rockowymi, punkowymi, jazzowymi, czy nawet takimi z muzyki tanecznej. To ósemka holendrów, którzy nie boją się eksperymentować na scenie (pojawia się tu puzon, saksofon, czy motywy elektroniczne), a ich nieposkromiona energia udziela się każdemu, kto pojawi się pod sceną. W tym roku w Ostravie zagrali […]

Artykuł Wywiad z Bazzookas: „Pieprzyć ustalenia, robimy naszą muzykę!” pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
Bazzookas to zespół z Holandii grający muzykę ska, ze wstawkami rockowymi, punkowymi, jazzowymi, czy nawet takimi z muzyki tanecznej. To ósemka holendrów, którzy nie boją się eksperymentować na scenie (pojawia się tu puzon, saksofon, czy motywy elektroniczne), a ich nieposkromiona energia udziela się każdemu, kto pojawi się pod sceną. W tym roku w Ostravie zagrali dwa razy – najpierw na Festivalu v Ulicich, a potem na dużej scenie w ramach Colours of Ostrava. Rozmawiałam z nimi przed drugim z koncertów.

Agnieszka : Jesteście dość sporą grupą szalonych facetów…

Bass: Szalonych?

No tak, tworzycie istne szaleństwo na scenie, czyż nie?

B: Na co dzień jesteśmy bardzo nieśmiali, dopiero na scenie tak nam odbija.

Na wczorajszym koncercie nie odniosłam takiego wrażenia, nie posądziłabym was o nieśmiałość.

B: O, byłaś wczoraj? To był dobry koncert.

No i taniec wykonany przez Yella, to także nie było nieśmiałe!

B: O tak, to świetny tancerz.

Jestem ciekawa jak się spotkaliście/ zebraliście w tę liczną grupę i zaczęliście razem coś tworzyć.

B: To dosyć zabawne, bo w Holandii mieszkamy w zupełnie różnych miejscach. Spotkaliśmy się dzięki muzyce SKA. Wszyscy poszukiwaliśmy zespołu, z którym będziemy mogli grać ska – wtedy poznaliśmy się. Okazało się, że całkiem do siebie pasujemy. To się czasem zdarza, że wszystko wydaje się właściwe, w odpowiednim momencie. Najpierw więc zagraliśmy coś na próbę. Od tamtej pory wiedzieliśmy, że to jest to! Wiedzieliśmy, że będzie świetne i to kontynuowaliśmy. Tak to jest w muzyce.

Powiedziałeś, że spotkaliście się przez ska. Czyli scena ska nie jest tak rozwinięta w Holandii?

B: O nie, nie jest zbyt duża. W Holandii jesteśmy teraz największym zespołem ska.

Marcel: I gramy na wszystkich festiwalach w Holandii. Teraz staramy się poszerzyć nasze horyzonty.

B: To świetne, że odkryły nas inne kraje. Graliśmy sporo w Holandii, także w Niemczech, czy Belgii. I znowu przyszedł właściwy moment, kiedy nasz angielski album był gotowy. Wtedy odkryli nas w Niemczech i Francji.

M: Spotkaliśmy też ludzi z Ostravy.

B: Właśnie, poznaliśmy dwie dziewczyny, które to współorganizują i one dały nam szansę. I to się po prostu dzieje, to wspaniałe!

Wszystko dzieje się dzięki ludziom.

B: Zdecydowanie. To bardzo interesujące, że kiedy przyjechaliśmy do tego kraju, nie spodziewaliśmy się niczego. Przecież oni nas nie rozumieją. Mimo to wczorajszy koncert był fenomenalny. Dlatego też mamy jak najlepsze przeczucia odnośnie dzisiejszego wieczoru.

Skąd nazwa Bazzookas? Wiąże się to z celowaniem tej waszej dobrej energii w publiczność?

B: W Holandii mówimy, że bazzookas to eksplozja dobrej muzyki, dobrych wibracji. I to właśnie dzieje się kiedy gramy, wychodzimy na scenę. Najpierw ludzie są nieco zdziwieni tym, co się dzieje, a potem wchodzą w nasz świat. Nie myślą o żadnych innych sprawach. Uciekamy od wszystkiego jesteśmy tu i teraz. Myślę, że Bazzookas to właśnie ten wybuch energii i muzyki. To specyficzna nazwa w odniesieniu do wojen i konfliktów, ale my myślimy o niej właśnie w kontekście energetycznym.

Tak właśnie myślałam. Możecie powiedzieć mi nieco więcej na temat instrumentów, które wykorzystujecie w swojej muzyce? Stereotypowe postrzeganie muzyki ska obejmuje raczej proste kompozycje. Mają wpadający w ucho rytm, jednak same w sobie nie są zbyt złożone. Wasze brzmienie wydaje się być dużo bogatsze.

M: Dzięki, staramy się improwizować z elektroniką, z różnymi gatunkami muzycznymi, nie tylko ska. W naszych utworach sporo jest wpływów disco.

B: Nie jesteśmy zamknięci, nie myślimy wąskotorowo. Jeśli mamy ochotę pójść w danym kierunku, nie pojawia się reakcja „Nie, to niedozwolone, nie w tym gatunku”. Mówimy raczej „Pieprzyć ustalenia, robimy naszą muzykę”. Sporo opieramy na improwizacji na scenie.

Macie sporo solówek!

B: Tak, solówki to jest to. W zależności od reakcji publiki możemy grać dłużej lub krócej.

M: Nie mamy ustalonej set listy. Po prostu gramy i w zależności od tego, co Bras czuje, jaka jest publiczność, takie kawałki gramy – ustalamy to na bieżąco.

B: To bardzo elastyczne. Spotkaliśmy wiele zespołów, doświadczonych składów, które zawsze grają to samo. To niesamowicie nudne, także dla nich. My się cały czas ekscytujemy występami. Za każdym razem kiedy przestajemy grać jest ten moment napięcia co zagramy za chwilę, co nastąpi. Zdarza się, że zapominam powiedzieć wszystkim co mają grać.

M: Taaa… a innym razem każdy zaczyna grać inny kawałek.

I wtedy znowu improwizujecie.

M: Tak, po prostu gramy dalej.

B: To świetne dla zespołu dotrzeć do punktu, w którym nie gra się umówionych aranżacji, tylko tworzy muzykę na scenie. Tak jest w naszym wypadku.

Nie tylko wy macie takie zdanie. W poprzednich wywiadach także przewijał się ten temat i wielu artystów wspominało o nowych, młodych zespołach, które grają muzykę z komputera, to takie sztuczne.

M: Dokładnie. My także mamy nieco dźwięków z laptopa, w folderze do pocięcia. Ale to nie jest część koncertu, tylko część muzyki. Nawet na komputerze improwizujemy, tniemy, sami plujemy coś i wykorzystujemy w aranżacji na scenie.

A jaka jest wasza recepta na takie szczęście wśród publiczności?

B: Najważniejsze jest, by dawać. Jeśli dajesz, dostajesz z powrotem. Przede wszystkim dajemy energię i dobre wibracje. Wtedy wszystko, co czujesz, wraca do Ciebie. Ważne jest też to, że mamy 8, a dziś wieczorem 9 muzyków na scenie i każdy z nich chce na niej być. To nie ze względu na pracę, czy pieniądze. Chcą być na scenie dlatego, że kochają muzykę. Myślę, że to odróżnia nas od wielu innych zespołów.

Skoro dostajecie to, co dajecie, czy ludzie, których spotykacie na swojej drodze wpływają na wasze brzmienie? Jak miejsca, w których dajecie koncert zmieniają wasze brzmienie?

M: Porównując ostatnie koncerty… we wtorek graliśmy w miejscu, które bardziej wyglądało jak pub. Kiedy lokal jest mały, interakcja jest dużo intensywniejsza, niż na dużej scenie. Z kolei na dużej scenie jest dużo więcej dynamiki, wszyscy biegają. Dużo więc zależy od miejsca.

B: To chemia pomiędzy miejscem, ludźmi i zespołem. To jest inne za każdym razem, więc zawsze dzieje się coś nowego. Wczoraj była młoda dziewczyna, Teresa, która dała się namówić na stage diving. W Holandii to normalne, nikogo nie muszę do tego zachęcać.

W Polsce jest tak samo! Jak już ludzie zaczną płynąć po tłumie, to jest niekończąca się historia.

B: Tak, to nie ma końca. Dla mnie to niesamowite jak jesteś w stanie wpływać na atmosferę. Kiedy wszyscy płyną po tłumie, to też zaczyna się robić nudne. Wykorzystujesz więc różne sposoby interakcji, dzięki czemu za każdym razem jest inaczej.

Może coś jeszcze o planach na przyszłość. Macie coś sprecyzowanego, czy idziecie za flow?

B: To jest początek naszej międzynarodowej przygody. Zakochaliśmy się w tym. To świetne być w trasie z zespołem. W Holandii startujemy z domu, gramy w danym miejscu i wracamy do domu. Teraz mieszkamy w hotelu – „hotelu”, czy po prostu w busie. Dobrze jest obserwować to, co się tu dzieje, między nami. Poznajemy się lepiej. To dobre.

No tak, teraz spędzacie ze sobą czas 24 godziny na dobę.

B: O tak, hahaha.

M: Chcę wracać do domu.

B: Mamo! Ratunku. Nie no, żartuję, to świetne doświadczenie. Dodatkowo przez to, że śpiewamy po niderlandzku, nie spodziewaliśmy się, że nam się to przytrafi. Mamy już plany i zaproszenia na kolejny rok, one wciąż do nas napływają. To naprawdę jest początek. Wczoraj był pierwszy koncert w tej wschodniej części Europy.

M: Środkowej!

B: We wschodniej części Europy Środkowej.

M: Niech będzie.

B: Bardzo chcielibyśmy zagrać w Polsce. Mamy tam jeden kontakt. Właśnie dzisiaj mamy się spotkać z jednym facetem, który obiecał nam u Was coś zorganizować. Oby to doszło do skutku.

Jak widzę jesteście na dobrej drodze, żeby wasza muzyka rozprzestrzeniała się coraz dalej. I gotowi do podboju świata! Powodzenia na trasie.

B: O tak, chcemy podbić świat!

I tego wam życzę, bo czy śpiewacie po niderlandzku, czy po angielsku, wasza energia porywa za sobą tłumy. Dzięki za rozmowę!

B: Dzięki. Chcę z tego miejsca jeszcze pozdrowić moją mamę! Haha!

Rozmawiała: Agnieszka Ejsymont

Artykuł Wywiad z Bazzookas: „Pieprzyć ustalenia, robimy naszą muzykę!” pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
http://www.rgltr.pl/wywiad-z-bazzookas-pieprzyc-ustalenia-robimy-nasza-muzyke/feed/ 0
Festiwal Colours of Ostrava – kalejdoskop emocji i muzycznych doznań http://www.rgltr.pl/festiwal-colours-of-ostrava-kalejdoskop-emocji-i-muzycznych-doznan/ http://www.rgltr.pl/festiwal-colours-of-ostrava-kalejdoskop-emocji-i-muzycznych-doznan/#respond Wed, 29 Jul 2015 08:21:15 +0000 http://www.rgltr.pl/?p=865 Na ostrawski festiwal ciągnęło mnie już od dawna. Line-up kusił, a opinie znajomych co roku dodatkowo sprawiały, że żałowałam, że mnie tam nie było. W tym roku w końcu udało mi się uwzględnić Colours of Ostrava w wakacyjnych planach. Co więcej, dostałam na niego akredytację – pełnia szczęścia! No i pełno materiału, który sukcesywnie będzie […]

Artykuł Festiwal Colours of Ostrava – kalejdoskop emocji i muzycznych doznań pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
Na ostrawski festiwal ciągnęło mnie już od dawna. Line-up kusił, a opinie znajomych co roku dodatkowo sprawiały, że żałowałam, że mnie tam nie było. W tym roku w końcu udało mi się uwzględnić Colours of Ostrava w wakacyjnych planach. Co więcej, dostałam na niego akredytację – pełnia szczęścia! No i pełno materiału, który sukcesywnie będzie się pojawiał na naszej stronie. Ale póki co kilka słów na temat wydarzeń 15-19.07.

KULTURALNA OSTRAVA

Festiwal Colours of Ostrava zaczynał się w tym roku 16.07. Jednak ze względu na umówione spotkania z artystami, przewidywane problemy komunikacyjne i potężne kolejki do kas biletowych czy na pole namiotowe, postanowiłam wyruszyć do Ostrawy dzień wcześniej. To była zdecydowanie właściwa decyzja! Okazało się, że Ostrava żyje muzycznie i kulturalnie także przed Colours (a różnie to bywa z miastami-gospodarzami festiwali, które pustoszeją zaraz po zakończeniu tych wydarzeń) – trafiłam na ostatni dzień Festivalu v Ulicich, w ramach którego odbywały się koncerty kilku zespołów obecnych również wśród artystów Colours (m.in. Bazzookas, Too Many Zooz). Idealny sposób na wprowadzenie się w festiwalowy klimat! Ponadto to szansa na zobaczenie dwóch koncertów danego składu – dobrej muzyki przecież nigdy za wiele.

KWESTIE TECHNICZNE

TEREN FESTIWALU

Miasteczko festiwalowe Colours of Ostrava zlokalizowane jest na terenie kompleksu byłej huty Dolni Vitkovice. Choć wydarzenie zostało przeniesione do tej przestrzeni dopiero w 2012 roku (poprzednie edycje odbywały się na obrzeżach miasta), wydaje się, jakby było jej przypisane od zawsze. Postindustrialne zabudowania i elementy machinerii huty nadają niepowtarzalny charakter temu 4-dniowemu muzycznemu świętu. Stanowią one wyjątkowe tło dla odbywających się w Ostravie wydarzeń muzycznych i kulturalnych. Sprawiają, że festiwal Colours jest jedyny w swoim rodzaju.

 W tej niekonwencjonalnej przestrzeni organizatorzy umieścili w tym roku aż 10 scen o różnym profilu gatunkowym. Nie zabrakło również strefy gastronomicznej, w której królowały langose, bramboraky i liczne czeskie specjały, których nazw nie sposób spamiętać. Świetny zabieg promowania narodowych potraw! Nawet Coca-Cola została w pełni zastąpiona przez Kofolę. Do tego spora ilość straganów, czy strefa designu i chillu. Jakby tego było mało, Czesi zadbali o kino, centrum nauki i technologii, przestrzeń do dyskusji i wykładów, a także różnorodną ofertę warsztatów. Na wypadek, gdyby jeszcze zostało trochę czasu gdzieś pomiędzy koncertami! Tak czy inaczej bardzo na plus.

CZESKA POMYSŁOWOŚĆ

Z atrakcji dostępnych na festiwalu moim zdecydowanym faworytem były hulajnogi! Można było je wypożyczać na dowolną ilość czasu (pierwsza godzina za darmo) i śmigać po terenie festiwalu przedostając się w sprawny sposób pomiędzy scenami.

Innym z dostępnych do wypożyczenia środkiem transportu były rowery. Wypożyczalnia, zorganizowana w ramach akcji charytatywnej na rzecz Afryki, udostępniała je za stosunkowo niewielkie pieniądze – na zwiedzanie Ostrawy, czy dojazdy na dalsze pole campingowe. Całkiem przyjemna alternatywa dla zatłoczonego tramwaju.

CZYSTOŚĆ

W życiu nie pomyślałabym, że pisząc relację z festiwalu muzycznego, napiszę o kwestii utrzymania porządku. Ale o tym warto wspomnieć. Jestem pod sporym wrażeniem tego, jak na festiwalu było czysto. Przede wszystkim brakowało ton wszechobecnych plastikowych kubków, które często radośnie pomykają unoszone wiatrem na terenie większości festiwali, na których miałam okazję być. Tutaj problem rozwiązany był dość prosto – za kubki, w których kupowało się napoje, wyznaczona była kaucja. Tym samym każdy nosił je ze sobą i pilnował aż do kolejnego zakupu lub momentu zwrotu.

NOCLEG

Jak to zwykle na festiwalach bywa, najlepszym rozwiązaniem kwestii noclegu jest pole campingowe. Skąd, jak skąd, ale to właśnie z pola przywozi się najwięcej wspomnień, zaraz po koncertach oczywiście. To miejsce spotkań, wspólnych posiłków, szalonych imprez, czy niekończących się kolejek pod prysznice (co też ma swój urok i stwarza idealne warunki do poznawania nowych ludzi). Dla uczestników Colours of Ostrava przygotowane były w tym roku dwa campingi – jeden zaraz przy terenie festiwalu, drugi nieco dalej – w bezpośrednim sąsiedztwie Zamku Śląskoostrawskiego. Ilość miejsc na tym pierwszym była mocno ograniczona i rozeszły się one na długo przed festiwalem. Początkowo byłam nieco zawiedziona, że nie udało mi się na nie załapać – znajdowało się zaledwie po przeciwnej stronie ulicy od terenu, na którym odbywały się koncerty. Później okazało się jednak, że pole przy zamku wcale nie było złym rozwiązaniem. Znajdowało się na tyle niedaleko od Dolnych Vitkovic, żeby na spokojnie przebyć ten dystans na piechotę w jakieś 30 minut (a autobusem i tramwajem jeszcze szybciej), ale też na tyle daleko, żeby odetchnąć od festiwalowego zgiełku. Dodatkowo zaskoczyła mnie jego organizacja i dodatkowe udogodnienia. Pierwszy raz spotkałam się z dostępnością lodówek, mikrofalówek i czajników na campingu! Zorganizowany został też bar, sklep czynny 24/dobę, a co rano przyjeżdżało auto ze świeżym pieczywem. Jedynie prysznicy mogłoby być więcej – 4 kabiny na wszystkie dziewczyny obecne na polu to zdecydowanie śmieszna ilość.

MUZYKA

Wreszcie dochodzimy do zagadnienia najistotniejszego na festiwalu muzycznym – koncertów.

HEADLINERZY

Pierwszym z headlinerów, który pojawił się na ostrawskiej scenie i zarazem tym, z którego występem wiązano spore nadzieje była legenda islandzkiej muzyki – Björk. Sama byłam niezmiernie ciekawa jak jej aranżacje i charakterystyczny wokal będą prezentować się na scenie. Warto zaznaczyć, że Björk jest dość wyjątkową artystką. Jej kontrowersyjna twórczość sprawia, że jej odbiorcy dzielą się na dwie grupy  – zagorzałych miłośników i tych, do których to, co robi, zupełnie nie trafia. Osobiście mam co do niej mieszane uczucia i odbiór jej muzyki w dużej mierze zależy od nastroju i okoliczności, w których jej słucham. Nie chciałam jednak wydawać żadnego osądu przed zobaczeniem jej na żywo – w moim wypadku to zawsze weryfikuje zdanie na temat muzyki i jej wykonawcy. Niestety, koncert na Colours of Ostrava jedynie mnie zawiódł i zdecydowanie nie okazał się pomocny w ocenie mojego stosunku do tej artystki. Przede wszystkim pora występu została wybrana wyjątkowo niefortunnie. O godzinie 20 było jeszcze zupełnie jasno, co zdecydowanie nie wpływało korzystnie na klimat, który zespół próbował zbudować. Dodatkowo realizacja dźwięku pozostawiała wiele do życzenia. Trzeszczące odgłosy dochodzące z głośników to zdecydowanie nie to, czego spodziewałam się po występie artystki tego formatu. Te niedogodności nie przeszkodziły jednak niektórym z zakochanych w Björk festiwalowiczów, którzy rozpływali się na jej temat w zasłyszanych przeze mnie później rozmowach. Ja nadal liczę na to, że będę miała jeszcze okazję usłyszeć ją w nieco bardziej zjadliwym wydaniu.

W moim odbiorze była to na szczęście jedyna wpadka, jaką organizatorzy zaliczyli na tym festiwalu. Dzięki koncertom, które nastąpiły później, w najmniejszym stopniu nie przyćmiła ona ogólnego wrażenia na temat Colours of Ostrava.

Pierwszym z tych zdecydowanie udanych był występ Caribou. Pozytywne opinie, które słyszałam na temat jego występów na żywo zdecydowanie znalazły swoje potwierdzenie w tym, co pokazał w Ostrawie. Jego utwory, oparte w większości na elektronicznych brzmieniach, świetnie zaprezentowały się w aranżacjach na instrumenty. Przyjemne dźwięki dobiegające z głównej sceny rozbujały publikę i pozwoliły rozmarzyć się i odpłynąć w cudowny świat muzyki Dana Snaitha.

Zdecydowanie odmienny klimatycznie był występ Kasabian w drugi dzień festiwalowy. Koncert tego brytyjskiego zespołu stanowił istną petardę energetyczną, która wywołała szaleństwo przy barierkach. Duet Meighan-Pizzorno podsycał publikę do aktywnego uczestniczenia w koncercie, a zespół dopełniał dzieła serwując najlepsze kawałki z dotychczasowego dorobku zespołu. To pierwszy koncert Kasabian, na jakim byłam. Zdecydowanie nie ostatni!

Drugi dzień festiwalowy obfitował w wyjątkowe emocje na głównej scenie. Kasabian zostali zestawieni z dość sporą konkurencją w postaci St Vincent. Artystka hipnotyzowała publiczność marionetkowymi ruchami, zachwycała solówkami gitarowymi i wyjątkowym wokalem. Nie mówiła za wiele, a mimo to uwaga zgromadzonych pod sceną ludzi była całkowicie skupiona na niej. Ciężko było oderwać wzrok od jej teatralnych gestów i intrygującego, lateksowego kostiumu. Show Annie Clark było dopracowane w każdym detalu – od strojów, przez scenografię, choreografię, po oświetlenie, które w odpowiednich momentach uwydatniało akcenty muzyczne i dodawało dramaturgii temu, co działo się na scenie.

Jakkolwiek by się jednak artyści dwoili i troili, najskuteczniejszy w rozbudzaniu ostrawskiej publiczności okazał się Mika. Jego koncert był ostatnim z występów na tegorocznym Colours of Ostrava i stanowił idealne zamknięcie 4 dni muzycznych wrażeń. Odniosłam wrażenie, że przez świadomość tego, że nie czeka nas już po nim żaden kolejny, wszyscy bawiliśmy się z co najmniej potrojoną intensywnością. Poza tym wszystkim udzielała się niekończąca się energia Miki, który na scenie dosłownie szalał. Biegał od jednej, do drugiej połowy publiczności, tańczył, czy to na scenie, czy na fortepianie, skakał, a nawet turlał się po wybiegu przecinającym tłum. Nie przeszkadzał mu w tym zupełnie deszcz, który okazał się zbawieniem i postanowił ochłodzić nas mniej więcej w połowie występu. Do takiego samego szaleństwa wokalista zachęcał festiwalowiczów. Nawoływał, by tańczyć, jakby nas nikt nie widział i dyrygował nami podczas śpiewania refrenów. A śpiewali wszyscy! Mało kto by nie znał przecież „Relax, take it easy”, „Grace Kelly”, czy „We are golden”. Zespół obdarował nas nawet wielkimi, kolorowymi balonami, które fruwały w powietrzu przez kilka utworów. Bajka!

MOI FAWORYCI

Headlinerzy zazwyczaj stanowią jedne z bardziej wyczekiwanych koncertów na festiwalach. Każdy jednak ma swoje upatrzone, ukochane zespoły, do których zobaczenia na żywo odlicza skrupulatnie czas. Jednym z takich artystów był dla mnie Jose Gonzales. Odkryłam tego szwedzkiego wokalistę już dobry kawał czasu temu i od razu pokochałam jego muzykę. Od początku więc wyczekiwałam dnia, w którym uda mi się rozpłynąć w dźwiękach jego subtelnych ballad na żywo. Koncert był piękny. Trafił na porę zachodzącego słońca, którego ciepłe światło idealnie dopasowało się do delikatnych aranżacji, którymi raczył nas Jose.

Jedną z perełek okazał się młodziutki zespół The Mispers. Ich rockowo-folkowe aranżacje idealnie wpasowały się w festiwalowy klimat. Energiczne utwory, wzbogacone przez obecność skrzypiec i ciekawy wokal Jacka Balfoura wprowadziły zebranych pod sceną ludzi w wakacyjny, letni nastrój i nie pozwoliły pozostać obojętnym na ich muzykę. Ponadto nie sposób było nie tańczyć widząc, jak sami muzycy świetnie bawią się na scenie. Lekkość i pozytywna energia z jaką wychodzą na scenę wspaniale tłumaczą, jak udało im się zdobyć sporą popularność w stosunkowo niedługim czasie od powstania

Jako wielbicielka muzyki islandzkiej, niecierpliwie wyczekiwałam koncertu Vök. To kolejny młody zespół, zaraz po The Mispers, który z powodzeniem zawładnął serca ostrawskiej publiczności. Scena, na której występowali, była moją ulubioną ze wszystkich 10-ciu na festiwalu. AgroFresh Stage była bowiem umiejscowiona w najbardziej industrialnej części kompleksu, dosłownie pomiędzy zabudowaniami huty. Taka lokalizacja w wyjątkowy sposób wpływała na odbiór odbywających się na niej koncertów. Tak też stało się z koncertem Vök. Połączenie elektroniki, saksofonu, gitary i przejmującego wokalu przyprawiało w tej przestrzeni o ciarki. Istna islandzka magia.

MUZYCZNE ODKRYCIA

Colours of Ostrava jest festiwalem niezwykle otwartym na nowości. Jak sama nazwa wskazuje, dostarcza nam barwny wachlarz gatunków muzycznych i lubi na każdym kroku zaskakiwać. Czasem spacer przez jego teren może dostarczyć nam więcej emocji, niż byśmy się tego spodziewali. W każdej chwili możemy się natknąć na koncert nieznanego nam wcześniej artysty, który na długo zapadnie nam w pamięci i poszerzy nasze horyzonty muzyczne. Dla mnie najważniejszym odkryciem tego wyjazdu będzie z pewnością zespół Electro Deluxe. Choć zdążyłam na zaledwie 3 końcowe kawałki w ich wykonaniu, zaraziłam się ich twórczością bezpowrotnie. Ale takich przypadkowych koncertów było o wiele więcej. Szalona 9-tka Holendrów z Bazzookas grających ska, przez których z czystym sumieniem spóźniłam się na koncert Björk, miażdżący basem żebra Danger, przy którym ogarnęło nas taneczne szaleństwo z poznanymi 5 minut wcześniej Czechami, czy Sundays on Camdon Road – dwójka chłopaków, którym całkiem zgrabnie wychodzi łączenie elektroniki z gitarą akustyczną i przyjemnym wokalem. Mówi się, że podróże kształcą. Spacery po terenie festiwalowym zdecydowanie też!

OUTRO

Festiwal Colours of Ostrava to esencja dobrego wydarzenia muzycznego. Wyjątkowa przestrzeń, niepowtarzalny klimat, dobrze dobrany line-up, a do tego fakt, że z gospodarzami można dogadać się mówiąc po polsku! Czego chcieć więcej? Myślę, że jeszcze nie raz pojawię się na terenie Dolnych Vitkovic.

To jeszcze nie koniec ostrawskich akcentów na naszej stronie. W ramach akredytacji udało mi się przeprowadzić kilka ciekawych rozmów, które będziemy stopniowo publikować na łamach www.rgltr.pl.

Relacja: Agnieszka Ejsymont / Zdjęcia: Colours Of Ostrava

Artykuł Festiwal Colours of Ostrava – kalejdoskop emocji i muzycznych doznań pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
http://www.rgltr.pl/festiwal-colours-of-ostrava-kalejdoskop-emocji-i-muzycznych-doznan/feed/ 0