Świat – www.rgltr.pl http://www.rgltr.pl Regulator. Wejdź. Przeczytaj. Sat, 14 May 2016 16:08:48 +0000 pl-PL hourly 1 https://wordpress.org/?v=4.4.3 Charli XCX – Vroom Vroom EP (recenzja) http://www.rgltr.pl/charli-xcx-vroom-vroom-ep-recenzja/ http://www.rgltr.pl/charli-xcx-vroom-vroom-ep-recenzja/#respond Thu, 03 Mar 2016 10:06:04 +0000 http://www.rgltr.pl/?p=1799 CO TO MA BYĆ? To jedyne słowa jakie cisną się na usta. Dokładnie w takiej formie. Pisane „CAPSEM”. Bo jakie można mieć odczucia po zobaczeniu okładki z ekskluzywnym, z pewnością szybkim samochodem wyeksponowanym w stylu obrazków z gum do żucia Turbo? To jak okładka taniego techno, serwowanego w obciachowych klubach. A imię jego „Vroom Vroom”.

Artykuł Charli XCX – Vroom Vroom EP (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
charli_xcx_-_vroom_vroomCO TO MA BYĆ? To jedyne słowa jakie cisną się na usta. Dokładnie w takiej formie. Pisane „CAPSEM”. Bo jakie można mieć odczucia po zobaczeniu okładki z ekskluzywnym, z pewnością szybkim samochodem wyeksponowanym w stylu obrazków z gum do żucia Turbo? To jak okładka taniego techno, serwowanego w obciachowych klubach. A imię jego „Vroom Vroom”. A raczej „jej”, bo to EPka. Całe szczęście.

Charli XCX chyba przez pewien czas była brana na poważnie, głównie przez świetny singiel „I Don’t Care” wykonywany razem z Icona Pop. Przez to jej kolejne albumy w ogóle były przesłuchiwane i recenzowane. Nową EPkę rozpoczyna tytułowym „Vroom Vroom”, w którym aż roi się od onomatopei – pięknego środka stylistycznego, z pomocą którego Charli pięknie imituje drogie auto. W Paradise jest tylko gorzej, bo razem z Hannah Diamond stworzyła coś w rodzaju krzykliwego, skrzeczącego hitu dla komercyjnych rozgłośni radiowych. A dwa kolejne strzały, czyli „Trophy” i „Secret (Shh)”, to już mnóstwo basu i bębnów, które chyba miały przypominać srogie trapy, których nie powstydziłaby się żadna bad girl. Ale jest wręcz przeciwnie. Może to kwestia przesadnej modulacji wokalu… A może po prostu niesmak po „Vroom Vroom”? Chociaż „Secret” jakoś da się jeszcze słuchać.

Jest krótko i tym razem bez pointy. Potraktujcie to jako przestrogę.

Artykuł Charli XCX – Vroom Vroom EP (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
http://www.rgltr.pl/charli-xcx-vroom-vroom-ep-recenzja/feed/ 0
Foxes – „All I Need” (recenzja) http://www.rgltr.pl/foxes-all-i-need-recenzja/ http://www.rgltr.pl/foxes-all-i-need-recenzja/#respond Mon, 15 Feb 2016 12:11:41 +0000 http://www.rgltr.pl/?p=1780 Możesz ją pokochać albo znienawidzić. Jest supersłodka i ma fioła na punkcie mediów społecznościowych. Niesamowicie urocza, chociaż na okładce najnowszego wydawnictwa chyba nie wypadła zbyt naturalnie. No dobrze, ale co z zawartością muzyczną? Kiedy jeszcze kilka lat temu umieściła w sieci swoje genialne „White Coats” nikt jeszcze nie wiedział, że stanie się artystką rozchwytywaną przez

Artykuł Foxes – „All I Need” (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
foxes_-_all_i_needMożesz ją pokochać albo znienawidzić. Jest supersłodka i ma fioła na punkcie mediów społecznościowych. Niesamowicie urocza, chociaż na okładce najnowszego wydawnictwa chyba nie wypadła zbyt naturalnie. No dobrze, ale co z zawartością muzyczną?

Kiedy jeszcze kilka lat temu umieściła w sieci swoje genialne „White Coats” nikt jeszcze nie wiedział, że stanie się artystką rozchwytywaną przez komercyjne MTV. Rokowała bardzo dobrze, ale raczej jako artystka indie-popowa. Co dzisiaj z tego pozostało? Wybiła się, owszem, ale można zarzucić jej coraz większą komercję, czego apogeum nastało przy współpracy z producentem ZEDDem („Clarity”). Sprawnie wybrnęła z tej niezręcznej sytuacji nie umieszczając utworu na debiutanckim krążku, oferując w zamian jego akustyczną odsłonę. Bo kompozycja urok oczywiście miała.

Drugi krążek powinien być ważniejszy. Miał być potwierdzeniem jej zdolności, bądź skręceniem w złą stronę. Ale okazało się, że Foxes jest prawdziwa w tym co robi. Nie ma na „All I Need” jakiegoś specjalnie wybitnego kunsztu. Po prostu nieco patetyczne, zachęcające do walki, dynamiczne hymny. Świetne, mówiące z jednej strony „Bierz się w garść! Do dzieła!”, z drugiej zaś strony sugerujące „Tak, świetnie te utwory sprawdziłyby się w twojej reklamie!”. Zabieg więc zapewne zamierzony. Bo w przypadki przestałem już dawno wierzyć.

Najlepszymi stronami krążka są podzielony na dwie części „Rise Up” pełniący rolę intro/outro. Ponadto wbijające się w głowę, tytułowe „All I Need”, „Lose My Cool” czy singlowe „Body Talk” i „Better Love”. Ciekawie brzmią również nieco egzotyczne „Cruel” oraz ciekawe wokalnie „Feet Don’t Fail Me Now”. A pośród reszty utworów mają szansę nie zgubić się „Scar” i „Money”. A co z pozostałością? Owszem, przyjemna, jednak bez znaków szczególnych, zbyt wygładzone i pospolite. Wciąż jednak przebojowe.

Chociaż może problemem jest moja nadmierna sympatia do „Foxes”. Krążek zdecydowanie polecam na lekkie, niezobowiązujące popołudnie. Jeżeli zapomnimy o walorach artystycznych, których czasami z ogromnym zapałem wyszukujemy, to „All I Need” okaże się bardzo sympatycznym wydawnictwem, które bez wyrzutów sumienia polubimy.

Artykuł Foxes – „All I Need” (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
http://www.rgltr.pl/foxes-all-i-need-recenzja/feed/ 0
Lion Babe – „Begin” (recenzja) http://www.rgltr.pl/lion-babe-begin-recenzja/ http://www.rgltr.pl/lion-babe-begin-recenzja/#respond Fri, 05 Feb 2016 12:01:09 +0000 http://www.rgltr.pl/?p=1750 Długo trzeba było czekać na pełnowymiarowy album od Lion Babe. Szczególnie, że duet kusił słuchaczy kolejnymi singlami, które zwiastowały świetnie zapowiadające się wydawnictwo. W końcu nadszedł czas na „Begin”. I faktycznie, to symboliczny początek, bo z jednej strony również pewnego rodzaju debiut. Ale i do początków nawiązuje. Przede wszystkim pojawiły się na nim niemal wszystkie

Artykuł Lion Babe – „Begin” (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
lion_babe_-_beginDługo trzeba było czekać na pełnowymiarowy album od Lion Babe. Szczególnie, że duet kusił słuchaczy kolejnymi singlami, które zwiastowały świetnie zapowiadające się wydawnictwo. W końcu nadszedł czas na „Begin”.

I faktycznie, to symboliczny początek, bo z jednej strony również pewnego rodzaju debiut. Ale i do początków nawiązuje. Przede wszystkim pojawiły się na nim niemal wszystkie utwory znane jeszcze z EPki. Tym sposobem nie mogło zabraknąć ponadczasowego „Jump Hi” z Childish Gambino, od którego historia niejako się zaczęła. Podobnie ze zmysłowymi „Treat Me Like Fire” czy „Jungle Lady”. Po nich nastąpiła seria dynamicznych singli: porywającego „Impossible”, czy fascynującego „Wonder Woman”, w którym Jillian Hervey pokazuje swą kobiecą siłę. Ostatnim singlem „Where Do We Go” zdawali się już nieco przekombinować. Ale zakończyli nim serię dynamicznych utworów na krążku.

Nowe utwory zdecydowanie skłaniają się w stronę soulowych korzeni, które w końcu królowały na pierwszej EPce. Idąc tym tropem lepszego rozpoczęcia nie można było się spodziewać. „Whole” nie jest w żadnym stopniu naciągane. Można nawet śmiało stwierdzić, że to najlepsza propozycja ze wszystkich świeżo dostarczonych. Jest jeszcze przepiękne i delikatne „Satisfy My Love”, które pozwala odetchnąć chociaż przez chwilę i skupić na wspaniałym głosie Jillian. Podobne możliwości daje kończący wydawnictwo „Little Dreamer”. Warto zwrócić uwagę na drugą stronę muzycznego medalu. Lucas Goodman, który odpowiada za produkcję utworów potrafi dobrze wyważyć dźwięki w swoich kompozycjach. Można odnieść wrażenie, że aby zachować spokojny klimat utworu nie stara się przekombinować. Dozuje dźwięki oszczędnie i rozsądnie.

Oczywiście są jeszcze na „Begin” utwory, które już nie odznaczają się tak dobrze jak te wspomniane. Przyozdobione trąbkami „On the Rocks” powstało chyba za ciosem wraz z „Where Do We Go”. Bez większych rewelacji, chociaż wciąż bardzo przyjemne. „Everyday Life” zdaje się z kolei przesycać tę powoli toczącą się machinę zbytnim spokojem i ociężałością. Nie można jednak zarzucić żadnemu z utworów bylejakości.

Krążek dobry. Nawet bardzo. W końcu dopieszczany przez bardzo długi okres czasu. Z resztą składa się w większości z utworów, za które słuchacze pokochali Lion Babe. A uczucie to, po krążku „Begin”, może zostać tylko wzmocnione. Dobry początek!

Artykuł Lion Babe – „Begin” (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
http://www.rgltr.pl/lion-babe-begin-recenzja/feed/ 0
DJDS – Stand Up And Speak (recenzja) http://www.rgltr.pl/djds-stand-up-and-speak-recenzja/ http://www.rgltr.pl/djds-stand-up-and-speak-recenzja/#respond Thu, 04 Feb 2016 14:26:33 +0000 http://www.rgltr.pl/?p=1745 Ciekawe podejście do muzyki na swoim nowym krążku „Stand Up And Speak” prezentują producenci DJDS. To jedne z tych osób, które tworząc chwytliwy refren nie chcą niczego dalej zepsuć. Po co więc utwór zwrotkami, skoro właśnie o ten konkretny, wbijający się w głowę motyw chodzi? Tym sposobem można stworzyć cały album, którego tytuły utworów zdradzają

Artykuł DJDS – Stand Up And Speak (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
djds_-_stand_up_and_speakCiekawe podejście do muzyki na swoim nowym krążku „Stand Up And Speak” prezentują producenci DJDS. To jedne z tych osób, które tworząc chwytliwy refren nie chcą niczego dalej zepsuć. Po co więc utwór zwrotkami, skoro właśnie o ten konkretny, wbijający się w głowę motyw chodzi?

Tym sposobem można stworzyć cały album, którego tytuły utworów zdradzają 50% tekstów zawartych na krążku. Doskonale pokazuje to już pierwszy utwór – „One Good Thing”. Przebojowości jednak nie można mu odmówić. Tak samo z resztą jak i innym kompozycjom. Na podobnej zasadzie zbudowane są „Darling Cheryl”, „You Don’t Have To Be Alone” czy „Tell Me Why”. Okazuje się jednak, że to nie wszystko, na co stać DJDS, bo postawiony zarzut jest jakkolwiek nieco przesadzony. „Something To Believe In” czy „Stand Up and Speak” to już pełnowymiarowe utwory z „wypełniaczami”. Wszystkie kawałki z resztą są na swój sposób pociągające. Ubrane w bezpieczne (bo przyjazne dla niemal każdego ucha), pulsujące brzmienia mają szansę zadomowić się u szerszego grona odbiorców. Nie oszukujmy się jednak – nie jest to dzieło wybitne. Ot tak, po prostu przyjemne wydawnictwo, które wyśmienicie sprawdzi się jako odskocznia od skomplikowanych, ambitnie wyszlifowanych produkcji. Ewentualnie na parkietach.

Wydawnictwo niezobowiązujące, lekkie i przyjemne, na które nie można się obrazić. Momentami monotonne, ale ma jedną, potężną zaletę. Składa się głównie z refrenów.

Artykuł DJDS – Stand Up And Speak (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
http://www.rgltr.pl/djds-stand-up-and-speak-recenzja/feed/ 0
Sia – „This is Acting” (recenzja) http://www.rgltr.pl/sia-this-is-acting-recenzja/ http://www.rgltr.pl/sia-this-is-acting-recenzja/#respond Wed, 03 Feb 2016 13:41:45 +0000 http://www.rgltr.pl/?p=1733 Sia jest artystką, która sama w swojej twórczości trochę się pogubiła. Kiedyś bardzo dobrze rokowała, obecnie niestety chyba trafiła w ślepy zaułek. Jest trochę jak dawne Coldplay, które swego czasu było na poziomie akceptowalnym. W pewnym momencie udało im się odkryć patent na tworzenie hitów, co zdawało się być żyłą złota. Problem w tym, że

Artykuł Sia – „This is Acting” (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
sia_-_this_is_actingSia jest artystką, która sama w swojej twórczości trochę się pogubiła. Kiedyś bardzo dobrze rokowała, obecnie niestety chyba trafiła w ślepy zaułek.

Jest trochę jak dawne Coldplay, które swego czasu było na poziomie akceptowalnym. W pewnym momencie udało im się odkryć patent na tworzenie hitów, co zdawało się być żyłą złota. Problem w tym, że jakość kompozycji spadła do parteru. Podobnie jest z Sią. Stworzyła sobie otoczkę artystki wrażliwej, tworzącej bardzo emocjonalne a zarazem patetyczne utwory. O ile pomysł ten mógł się jednorazowo przyjąć na „1000 Forms of Fear”, o tyle na „This is Acting” ten odgrzewany kotlet mógł pozostać po prostu obojętny. Ale nie, jeżeli doda się do tego słabe, banalne wręcz teksty, jak w „Cheap Thrills”, czy powtarzalne melodie w „Bird Set Free” oraz „Unstoppable”. Można na to jeszcze przymknąć oko przy singlowym „Alive”, które z zasady mogłoby w takiej formie się prezentować. W gruncie rzeczy jest nawet chwytliwe. Ma szansę nie zginąć pośród nijakości większości utworów („Broken Glass”, „Footprints”). Chociaż ciężko mówić o nich z osobna, gdy są budowane na podobnych do siebie schematach.

Ale jednego nie można jej odmówić. Ma piękny, urzekająco załamujący się głos („One Million Bullets”, „Space Between”). Z przyjemną manierą pozornej bylejakości, którym można się rozkoszować. Lub znienawidzić. „This is Acting” dłuży się niemiłosiernie, ale tutaj chodziło z pewnością o komercyjny wymiar tej produkcji. Jako 20-sekundowy podkład w reklamie telewizyjnej sprawdzi się wyśmienicie.

Artykuł Sia – „This is Acting” (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
http://www.rgltr.pl/sia-this-is-acting-recenzja/feed/ 0
Holy Holy – „When the Storms Would Come” (recenzja) http://www.rgltr.pl/holy-holy-when-the-storms-would-come/ http://www.rgltr.pl/holy-holy-when-the-storms-would-come/#respond Tue, 02 Feb 2016 12:46:52 +0000 http://www.rgltr.pl/?p=1723 Mało jest zespołów, które potrafią porządnie namieszać w świecie muzyki rockowej. Oczywiście, nowa fala rocka alternatywnego prezentowana przez Tame Impalę czy War On Drugs zdecydowanie przeciera szlaki popularnej niegdyś dziedziny. Śmiem twierdzić, że póki co niestety zespół Holy Holy ze swoim debiutanckim wydawnictwem „When the Storms Would Come” będzie musiał zaczekać na zauważenie. Ale zapiszą

Artykuł Holy Holy – „When the Storms Would Come” (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
holy_holy_-_when_the_storms_would_comeMało jest zespołów, które potrafią porządnie namieszać w świecie muzyki rockowej. Oczywiście, nowa fala rocka alternatywnego prezentowana przez Tame Impalę czy War On Drugs zdecydowanie przeciera szlaki popularnej niegdyś dziedziny. Śmiem twierdzić, że póki co niestety zespół Holy Holy ze swoim debiutanckim wydawnictwem „When the Storms Would Come” będzie musiał zaczekać na zauważenie. Ale zapiszą się w świadomości słuchaczy jako jeden z ciekawszych projektów tego roku.

Przede wszystkim mają coś, co odróżnia ich na tle innych. Posiadają bowiem niezwykły dar do tworzenia wciągających solówek gitarowych, na które po prostu się czeka przez cały utwór. A kompozycje same w sobie są rozbudowane, z dobrymi tekstami i chwytliwymi melodiami gitarowymi. Wspaniale grają na emocjach i mają genialny warsztat. Słuchasz i nucisz utwór za utworem. Rozpoczynasz od „Sentimental and Monday” i już tam jest namiastka perfekcyjnego budowania napięcia. Podobnie jak poruszające „If I Were You”. I pierwszy z długich, ale jakże satysfakcjonujących kompozycyjnych kolosów. Pokazali nim swoją moc już na „The Pacific EP”, gdzie stworzyli jeden z najlepiej grających na emocjach utworów – „You Cannot Call For Love Like a Dog”. Naturalnym więc był fakt wciągnięcia go na długogrający krążek. Podobnie jak „History”, znane jeszcze z 2014 roku. Idąc za ciosem stworzyli następcę kolosa „You Cannot Call For Love Like a Dog” – „Pretty Strays for Hopeless Lovers”. Dzięki temu powstał krążek charakterystyczny, bardzo spójny i przyjemny w odbiorze. Tym samym pokazali, że to właśnie solowe gitary są ich prawdziwym skarbem.

Szczerze mówiąc krążek nie ma słabych momentów. Jeżeli chcemy pozostać z nim w relacji na dłużej, należy przesłuchać go kilkukrotnie. I będę to powtarzał konsekwentnie – Holy Holy stworzyli bardzo emocjonalną muzykę w surowych dźwiękach gitar, która może być następcą głośnego „Lost in Dream” The War On Drugs. Mam wrażenie, że krążek zostanie niesłusznie przez wiele osób pominięty. Tym bardziej zasługuje na uwagę i wysoką ocenę.

Artykuł Holy Holy – „When the Storms Would Come” (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
http://www.rgltr.pl/holy-holy-when-the-storms-would-come/feed/ 0
LP: Madeon – „Adventure” (recenzja) http://www.rgltr.pl/lp-madeon-adventure-recenzja/ http://www.rgltr.pl/lp-madeon-adventure-recenzja/#respond Sun, 05 Apr 2015 22:11:23 +0000 http://www.rgltr.pl/?p=444 Na początku powinienem się wytłumaczyć: Czy album „Adventure” Madeona powinienem traktować na poważnie czy raczej z przymrużeniem oka zaliczając go do moich guilty pleasures? Sam nie wiem… Madeon to dwudziestolatek pochodzący z Francji, który na swoim profilu na facebooku ma ponad 700 tysięcy fanów. Jak to możliwe, skoro „Adventure” jest jego debiutanckim krążkiem? Popularność nie

Artykuł LP: Madeon – „Adventure” (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
Na początku powinienem się wytłumaczyć: Czy album „Adventure” Madeona powinienem traktować na poważnie czy raczej z przymrużeniem oka zaliczając go do moich guilty pleasures? Sam nie wiem…

Madeon to dwudziestolatek pochodzący z Francji, który na swoim profilu na facebooku ma ponad 700 tysięcy fanów. Jak to możliwe, skoro „Adventure” jest jego debiutanckim krążkiem? Popularność nie wzięła się znikąd. Otóż w 2011 roku zasłynął z pewnego mashupa umieszczonego w serwisie Youtube. W nieco ponad trzech minutach udało mu się zmiksować ze sobą 39 utworów. Wśród nich m. in. Solange, Alphabeat, Gorillaz, Madonna, Michael Jackson czy the Who. 28 milionów odtworzeń do tej pory mówi samo za siebie. Po trackliście można się było spodziewać, że będzie to czysto rozrywkowa produkcja. Przez tych parę lat udało mu się wypuścić kilka singli i dwie EPki. Utwór „You’re On” z końca 2014 roku wykonywany razem z Kyan’em zapowiadał nadchodzący, długogrający krążek.

I w tym momencie należy powrócić do pytania o to jak ustosunkować się do krążka. Jeżeli będziemy próbowali doszukać się w nim przełomowych dźwięków i ambitnych doznań, to możemy się częściowo rozczarować. Ale powiedzmy sobie jasno – to co Madeon pokazywał w swoich nagraniach wideo jest wciąż aktualne. To skomplikowane kompozycje zmieniające się z sekundy na sekundę. Mnogość dźwięków i ich modyfikacji jest ogromna. Czasami można mieć wrażenie jakby „Adventure” pełne było improwizacji sprawnie płynących spod przycisków Abletona. Dźwięki pozytywnie nastrajające, które sprawdzą się na niejednej niezobowiązującej imprezie nie mającej na celu zaspokoić wybrednych gustów. Mało tego – te dźwięki ich nie zgorszą, jeżeli już mielibyśmy się o to martwić.

Rozpoczyna się ciekawie – dobry start jest ważny. Znany nam już singiel „You’re On” wprowadzany jest przez „Isometric”, które jest intrem płynnie przechodzącym z wprowadzenia do rozdziału pierwszego. Do tego świetny teledysk, który widać, że pochłonął niemały budżet. Może zastanawiać bardzo reklamowa konwencja i „wygłaskane” kadry, jednak wrażenie robi duże. Nie skupiajmy się jednak na obrazku. To na tyle duży sztos, że spokojnie mógłby znajdować się na płycie powielony, rozdzielając wszystkie utwory od siebie. Na prawdę! Chęć powracania do niego jest tak silna, że słuchanie albumu od deski do deski może być trudne. O tyle dobrze, że po nim nadchodzi „OK”, pozwalający chociaż troszeczkę osłodzić gorycz spowodowaną zakończeniem się pierwszego kawałka. Pędząca torpeda, którą ciężko zatrzymać. Ile razy można zaśpiewać słowo „OK” w różnych tonacjach, aby wciąż czekało się na następne? Nie wiem, ale jestem w stanie przyjąć kolejne z nich.

Przechodzimy w bezinwazyjny sposób do kolejnych gości na płycie. Zastanówmy się – kogo zaprosić do śpiewania, aby było światowo, ale pozostawić pozory wartościowej kompozycji? Dan Smith z Bastille spełnia wszystkie wymagania dobrze kamuflującego się wokalisty gitarowego boysbandu, na który można przymknąć oko spoglądając na lineup letniego festiwalu. Wpakujmy go więc w „La Lune” – utworu nie zepsuje, doda co nieco smaczku – raczej na plus. Bo i faktycznie nic się tutaj nie zepsuło. Podobnie jak Passion Pit w „Pay No Mind”. W tym momencie można się zastanowić nad często pojawiającymi się ostrymi, bzyczącymi samplami, które są niejako znakiem rozpoznawczym Madeona. Jednak pamiętajcie! Traktujcie ten album „zabawowo”! Wówczas nie będzie już z tymi dźwiękami tak źle.

Nieco mniej przesadziście płynie już „Beings”. W tle przewija się od czasu do czasu motyw funkowej gitary i poszatkowanych wokali nadających uroku całości. Spokojny głos, utwór hamujący nieco tempo – to tylko pozory, gdyż na odpoczynek nie ma co liczyć. „Imperium” to chyba najbardziej męcząca część płyty. Słychać kunszt i zdolności Madeona, jednak tego typu popisy najczęściej są męczące. Dalej jest trochę tylko lepiej, chociaż jak to z każdą imprezą bywa – w pewnym momencie pojawia się zmęczenie. Nawet pojawiający się w „Nonsense” Mark Foster wydaje się być powtórzonym patentem. Można odnieść wrażenie, że w tym rodzaju muzyki i na tym albumie zdarzyło się już wszystko, a my wciągnięci zostaliśmy w wir oglądania po raz setny powtarzanych w święta filmów familijnych.

Z odsieczą przychodzi „Innocence”, który po raz pierwszy przywodzi mi na myśl słowo „przygoda”. A przecież o to miało chodzić w albumie o takiej a nie innej nazwie! Tutaj Aquilo odwalił kawał dobrej roboty. Chociaż może to zasługa Madeona, który postanowił dać nam trochę odpocząć od swoich popisów. Głęboki bas, chórki, delikatne motywy przewodnie, efekt rozmycia kompozycji – właśnie tego spodziewałem się rozpoczynając pierwszy odsłuch krążka. Może gdyby próbował chociaż w połowie tak brzmieć, to mój początkowy dylemat nie miałby prawa bytu? W każdym razie – idąc tropem przygody – „Pixel Empire” mogę zaliczyć do części tej tułaczki. Da to piękny efekt przejścia do ostatniego utworu – powrotu do domu. „Home” jest jednym z najbardziej charakterystycznych utworów na krążku. Piękna klamra, która zamyka naszą niełatwą podróż.

Trudno określić, czy „Adventure” jest jednoznacznie dobrym czy złym albumem. To zależy! Zależy od naszego podejścia. Będzie łatwiej, gdy nie będziemy próbowali doszukiwać się w nim ukrytego sensu i drugiego dna. Jeżeli wrażliwi jesteśmy na kulturę wyższą i lubimy spokojny, płynący chillwave – nie zabierajmy się za to wydawnictwo. Jeśli z kolei przyjmiemy go czysto „zabawowo”, jako nie do końca zobowiązujący romans, to możemy dobrze bawić się podczas tej podróży. Chcę jednak, aby wszystko było jasne: Madeon – nie mam do ciebie pretensji, że stworzyłeś właśnie taki album. Ty z kolei nie miej do mnie pretensji, że świetnie się przy nim bawiłem!

Artykuł LP: Madeon – „Adventure” (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
http://www.rgltr.pl/lp-madeon-adventure-recenzja/feed/ 0
LP: Kendrick Lamar – „To Pimp a Butterfly” (recenzja) http://www.rgltr.pl/lp-kendrick-lamar-to-pimp-a-butterfly-recenzja/ http://www.rgltr.pl/lp-kendrick-lamar-to-pimp-a-butterfly-recenzja/#comments Sun, 29 Mar 2015 17:44:00 +0000 http://www.rgltr.pl/?p=337 Z Kendrickiem Lamarem nie ma lekko. Najpierw Grammy, potem intrygujące single, a na końcu niespodziewana i przyspieszona premiera zaskakującej płyty. Teraz stawia przed nami kolejne trudne do wykonania zadanie. Ocenę „To Pimp a Butterfly”. Zanim przejdziemy do analizy krążka, załatwmy jedną sprawę. Jeśli oczekiwaliście płyty z bangerami czy hitami w stylu „Swimming Pools”, to na

Artykuł LP: Kendrick Lamar – „To Pimp a Butterfly” (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
Z Kendrickiem Lamarem nie ma lekko. Najpierw Grammy, potem intrygujące single, a na końcu niespodziewana i przyspieszona premiera zaskakującej płyty. Teraz stawia przed nami kolejne trudne do wykonania zadanie. Ocenę „To Pimp a Butterfly”.

Zanim przejdziemy do analizy krążka, załatwmy jedną sprawę. Jeśli oczekiwaliście płyty z bangerami czy hitami w stylu „Swimming Pools”, to na tym zdaniu możecie zakończyć czytanie tej recenzji. Może to zabrzmi trywialnie, ale nowy album Kendricka nie jest płytą dla każdego. Do tego czy to dobrze czy źle, dojdziemy za chwilę.

“Every Nigga is a star” – te słowa rozpoczynają pierwszy numer “Wesley’s Theory”. Nie przypadkowo, bo to właśnie „nowy głos Afroamerykanów” jest motywem przewodnim całego krążka. Mocno wyczuwalna jest lekka niepewność samego autora, który mimo możliwości nie podkręca swojego ego w żadnym z kawałków, pamiętając o tym, że zawsze coś może pójść nie tak. Ta niepewność tworzy spójną całość, wraz z przytaczaniem całego zastępu osobistości związanych bezpośrednio z życiorysem czarnoskórych. Wspomniany już „Wesley’s Theory” to przecież follow-up do sytuacji znanego aktora Wesley Snipes’a, który podobnie jak wielu afroamerykanów przegrał z tamtejszą skarbówką. Z kolei „King Kunta” to bohater powieści „Korzenie – Saga amerykańskiej rodziny” Alexa Haleya, który z gambijskiego plemiona został przewieziony do USA, a tam sprzedany jako niewolnik, który pracował na farmie w Virginii. Nie jest jednak tak, że Kendrick gładko opowiada się po którejkolwiek ze stron nie zwracając uwagi na własne błędy, na co dowodem jest wspomnienie służącego, którego Samuel L. Jackson zagrał w „Django”. Właśnie on jako człowiek szczerze nienawidzący swojej rasy staje się symbolicznym pomnikiem społeczeństwa, którego sam Lamar jest przecież reprezentantem. Pojawia się jeszcze kilka różnych postaci i to właśnie na nich raper buduje główny nurt albumu. Nurt, który jak sami widzicie nie należy do tematów łatwych i przyjemnych.

Przyznaję, że nie jestem słuchaczem który preferuje nacechowaną politycznie muzykę. Tym bardziej zastanawia mnie fakt, dlaczego „TPAB” wciąga mnie tak bardzo, że nie jestem w stanie jej wyłączyć? Czyżby Kendrick znalazł złoty środek pomiędzy ciężką treścią a dostępną dla każdego formą przekazu?

Skupmy się teraz na warstwie muzycznej albumu i obecnych na niej gościach. Ogromną zaletą rapera z Compton jest jego definicja rapu jako muzyki. Brak prostych i kwadratowych bitów, na korzyść rozbudowanych aranżacji. Płaska, bijąca lekko do tyły perkusja, perfekcyjny rytmiczny bas, czy choćby jazzujący saksofon w „Alright” – to wszystko sprawia, że płyta brzmi atrakcyjnie nie tylko dla koneserów hip-hopu. Również goście, których zaprosił Lamar podkręcają poczucie wielogatunkowości albumu. Posłuchajcie chociażby mocno soulowych „Complexion” z Rapsody, czy „These Walls” z Bilalem i Anną Wise. Nawet Snoop Dogg (choć mogłoby się wydawać, że najlepsze lata ma już za sobą) daje rewelacyjne g-funkowe zwrotki w „Institutionalized”. W ogóle można odnieść wrażenie, że na płycie jest dużo funku. Nic dziwnego, skoro możemy tam trafić na partie klawiszowe Roberta Glaspera, fragment utworu George Clinton’a, czy refren Roberta Isleya z legendarnego Isley Brothers. Dorzucając do tego listę osób, które pomagały przy tworzeniu płyty (Flying Lotus, Pharell Wiliams czy Thundercat) widać gołym okiem, jak dobry jest to projekt.

Ok, zachwycamy się muzyką, wkręcamy się w treść. Ale jak na tej płycie wypadł sam Kendrick? Wydaje się, że po „Good Kid, M.A.A.D City” miał do wyboru dwie możliwości. Szybko nagrać album kontynuacyjny, albo popracować nad kolejnym zaskakującym rozwiązaniem. Niewątpliwie Lamar wybrał tę drugą opcję, ale skala zaskoczenia na pewno przekroczyła wszelkie oczekiwania. Rapuje niespodziewanie, nieszablonowo („For Free”), sięga po nowe rozwiązania. I mimo tej niezwykłej umiejętności, paradoksalnie jedną z głównych zalet tego albumu jest fakt, że w żadym z utworów Kendrick nie wychodzi przed szereg. Jeśli są goście, są oni wyeksponowani na równi z gospodarzem. Jeśli ich nie ma, muzyka odgrywa równie ważną rolę co raper. Jedno jest pewne, Kendrick doskonale wie co w muzyce jest najważniejsze, a to podejście idealnie obrazują słowa Pata Metheny’ego: „Nie słyszałem nigdy, żeby ktoś naśladował innych i osiągnął sukces. To nie brzmi źle, brzmi dobrze, ale kiedy słyszę kogoś, kto gra jak Miles Davis mam ochotę posłuchać płyty Milesa Davisa. Zadaniem muzyków jest wynajdowanie muzyki od nowa. Dzieje się coś magicznego, kiedy wychodzi się naprzeciw nieznanemu. Muzyka nie wybacza wtórności (..)”.

Jedynym zastanawiającym elementem „TPAB” jest obecność i forma utworu „I”. Z jednej strony w ogóle nie pasuje do reszty płyty. Z drugiej jednak, wydaje się że zapełnia lukę na ten jeden łatwiejszy i bardziej chwytliwy singiel. Przynajmniej takie mogło być założenie. Czy jednak zostało ono spełnione? Chyba nie do końca, bo „I” w wersji płytowej zostało zamieszczone jako a’la live z dodatkiem manifestu, który skutecznie (niestety) niweluje lekkość tej kompozycji. Skoro więc „I” nie stało się odpowiednikiem „Bitch Don’t Kill My Vibe” z poprzedniej płyty i nie robi singlowego wrażenia, to po co się na niej znalazło? Jeśli, decydującym argumentem było nagrodzenie utworu statuetką Grammy, to nie należało zmieniać jego formy. Za to jeden mały minus.

W tym momencie wracamy do pytania zadanego przeze mnie na samym początku. Czy to dobrze, że „To Pimp a Butterfly” nie jest albumem dla każdego? Jasne, możemy się teraz zastanawiać, czy Kendrick nie zrobiłby lepiej wydając coś „łatwiejszego”. Z tym, że słowo „lepiej” jest w tym przypadku pojęciem względnym. Zależy od tego, kto ten album bierze do ręki. I to może być jednocześnie największą wartością jak i przekleństwem tej płyty. Jedno jest pewne, oceniając poziom z perspektywy merytoryki, formy muzycznej i ogólnej jakości krążek Lamara jest genialny. Może nie będziecie go słuchać podczas porannego joggingu, może brakuje jednego wybijającego się ponad resztę singla, ale każdy z Was powinien ten album przesłuchać. Chociaż raz. Od deski do deski.

Artykuł LP: Kendrick Lamar – „To Pimp a Butterfly” (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
http://www.rgltr.pl/lp-kendrick-lamar-to-pimp-a-butterfly-recenzja/feed/ 2
LP: Twin Shadow – „Eclipse” (recenzja) http://www.rgltr.pl/lp-twin-shadow-eclipse-recenzja/ http://www.rgltr.pl/lp-twin-shadow-eclipse-recenzja/#respond Sat, 28 Mar 2015 23:27:03 +0000 http://www.rgltr.pl/?p=322 Niezrozumiały dla mnie jest fakt jak wiele emocji może budzić jeden tylko album. Skrajnych, niezwiązanych z przeżywaniem tych przekazywanych przez autora. Chodzi raczej z jednej strony o ekscytację, a z drugiej irytację. Ale od początku. Twin Shadow, czyli George Lewis Jr., nie jest jakimś specjalnie nowym zjawiskiem na scenie muzycznej. Urodził się na Dominikanie, dorastał na

Artykuł LP: Twin Shadow – „Eclipse” (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
Niezrozumiały dla mnie jest fakt jak wiele emocji może budzić jeden tylko album. Skrajnych, niezwiązanych z przeżywaniem tych przekazywanych przez autora. Chodzi raczej z jednej strony o ekscytację, a z drugiej irytację. Ale od początku.

Twin Shadow, czyli George Lewis Jr., nie jest jakimś specjalnie nowym zjawiskiem na scenie muzycznej. Urodził się na Dominikanie, dorastał na Florydzie. Był nawet członkiem chóru kościelnego, co może tłumaczyć jego zamiłowanie do rozbudowanych, patetycznych i pełnych dramaturgii utworów. Wydał dwa albumy: pierwszy z nich „Forget” – nieco surowy, nieprzekombinowany, pełen nawiązań dźwięków do lat 80′. Dwa lata później przyszła pora na „Confess”. Album przełomowy w jego karierze. Nowoczesny, świeży, pełen niezapomnianych przebojów. „Golden Light” czy „Five Seconds” nucone są przez wiele osób do dzisiaj. Można by rzec, że zbudował swoją markę. Letnie festiwale nie wyobrażały sobie lineupu bez Twin Shadow. Zawitał zatem i do Polski – Off Festival, rok 2012.

Idąc za ciosem – przyszła pora na trzeci album. Co wyszło z jego nowego wydawnictwa „Eclipse”? Na okładce konsekwentnie George, tym razem nieco w cieniu, ale to przecież o niczym nie świadczy. Tutaj następuje wspomniana ekscytacja. Ropoczyna się bajecznie! Flatliners to ciekawie zbudowany utwór rozwijający się z sekundy na sekundę, z minuty na minutę. Pełen dramaturgii, emocji – serce złamane, żal, złość i rozgoryczenie. I to wszystko słychać! Bębny uderzające w rytm bicia serca i bezsilność w głosie. Zdecydowanie mocne rozpoczęcie i mój faworyt na płycie! Tutaj również słychać wspominaną wcześniej patetyczność i dramaturgię. Lekcje porządnie odrobione i czerpanie ze starej szkoły chóralnej garściami.

Dalej dzieją się ciekawe rzeczy, bo „When the Light Turn Out” depcze po piętach utworowi otwierającemu album. Singiel idealny, prostszy od poprzednika, ale jakże przebojowy. Melodyjne wersy, chwytliwy refren – trzeba przyznać, że utwór ma swój urok. „To The Top” natomiast może być hymnem skutecznie zagrzewającym do działania niejedną osobę. Tekst będzie śpiewany przez tłumy: „Go back to the top”! Wracaj na szczyt, George! A raczej „pozostań na tym szczycie”, George… Ten jednak nie posłuchał. Dlaczego?

To chyba czysta ekscytacja, tak? No właśnie nie do końca. Tutaj muszę wyjaśnić dlaczego pojawia się irytacja. Nie mówię, że nie może jej być. Ciekawie jest, gdy artysta budzi w nas jakieś emocje – coś się dzieje. Tylko czemu tak szybko? Wykonywane w duecie z Lily Elise „Alone” jest poprawne, jednak trąca tandetą. Miało być ładnie – taki był zamysł. Wyszło jednak tylko troszeczkę lepiej niż na jakimś losowym konkursie Eurowizji. Tytułowe zaćmienie – „Eclipse” – w zamyśle chyba miało być dobre, skoro to utwór tytułowy. Brzmi jednak nijako. To co dalej dzieje się na krążku jest już tylko poprawne. Mam wrażenie momentami, że niektóre utwory zostały stworzone z myślą o występach w telewizjach śniadaniowych. Najgorsze jest to, że od momentu zakończenia „Eclipse” mam faktycznie totalne zaćmienie. Serio, nie potrafię sobie przypomnieć co działo się w dalszej części płyty – czyżby taki miał być zamysł autora?

Nie zrozumcie mnie źle. Nie chcę mówić, że to zły album, bo można znaleźć na nim wiele przyjemnych momentów. Pytanie jednak jest następujące: Dlaczego te słabe i dobre momenty muszą dzielić tę samą przestrzeń? „Watch Me Go” w końcu wyróżnia się pośród reszty – zrobione jest w nieco innym stylu. Zabrudzony wokal, szumy, szmery… Jest coś ciekawego w tej części płyty, gdzie tandeta na chwilę odłożona zostaje na bok.

Domyślam się jaki zamysł mógł mieć George Lewis Jr. Niestety wszystkich pomysłów nie udało się zrealizować. Albo inaczej – udało się zrealizować, ale w kiepski sposób. Miałem spore oczekiwania odnośnie trzeciego krążka artysty, który jeszcze dwa lata temu zachwycał mnie swoją przebojowością. Dzisiaj pozostało już tylko czekać na kolejne wydawnictwo. Chociaż kto wie – może to utwory z „Eclipse” będą śpiewane z pamięci przez rzesze fanów? Trzymam za to kciuki mając w głowie i nucąc wciąż „Five Seconds to Your Heart”.

Artykuł LP: Twin Shadow – „Eclipse” (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
http://www.rgltr.pl/lp-twin-shadow-eclipse-recenzja/feed/ 0
EP: Emprss – „Blue” (recenzja) http://www.rgltr.pl/ep-emprss-blue/ http://www.rgltr.pl/ep-emprss-blue/#respond Wed, 18 Mar 2015 21:31:21 +0000 http://www.rgltr.pl/index2.php/?p=156 Pomysły przychodzą nagle. Niespodziewanie. Ich problemem jest jednak dojrzewanie. Proces długi, trudny, żmudny. Deszczowe południe Anglii to środowisko specyficzne. Tutaj przez około 9 lat trwała znajomość Leo Crossinga i Ralpha Allana. Ten pierwszy jako producent muzyczny stanął przed możliwością stworzenia nowego projektu, który ten drugi mógł zabarwić swoim nostalgicznym, stonowanym i niepokojąco opanowanym wokalem. Dwa

Artykuł EP: Emprss – „Blue” (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
Pomysły przychodzą nagle. Niespodziewanie. Ich problemem jest jednak dojrzewanie. Proces długi, trudny, żmudny. Deszczowe południe Anglii to środowisko specyficzne. Tutaj przez około 9 lat trwała znajomość Leo Crossinga i Ralpha Allana. Ten pierwszy jako producent muzyczny stanął przed możliwością stworzenia nowego projektu, który ten drugi mógł zabarwić swoim nostalgicznym, stonowanym i niepokojąco opanowanym wokalem.

Dwa lata zajęło tworzenie szkiców utworów. Bez pośpiechu, który z jednej strony wskazany nie jest. Z drugiej strony potrafi kształtować materię w nieskończoność. Do momentu pierwszych nagrań, które trwały dwie noce. „Blue EP” nabierała rumieńców. W trakcie pracy nad teledyskiem do składu dołączył Johnny Goddard. W tym kształcie trio pracowało nad kolejnymi kompozycjami, w międzyczasie koncertując wraz z Hundred Waters, zapewne dzięki wspólnemu managmentowi.

Powstały cztery utwory. Zdecydowane otwarcie, spokój w głosie. „Down” dynamicznym bitem buduje napięcie, by przejść do niemalże popowego „Fray”. Ale nie do końca, bo tutaj pop łączy się z nostalgią, momentami przypominając Coldplay z tych „lepszych” czasów. Stonowane gitary i nieśmiało przebijająca się elektronika wciągają, chociaż przywołują skrajne emocje zmieniające się niebywale szybko niczym pogoda nad gęstymi lasami sosnowymi południowej Anglii. Tutaj pojawia się twór ciekawy. Zaskoczenie. „Everything Surrounds You” przemyca najpiękniejsze wpływy melodyjnego post-rocka do niebieskiego minialbumu. Gdyby Explosions in the Sky mieli wplatać wokal w swoje kompozycje, to właśnie tak bym sobie to wyobrażał! Nieważne jak dziwny tytuł prezentuje zazwyczaj okładka, post-rock zawsze opowiada historie. Rozpoczyna się leniwie od skromnych, choć dostojnych klawiszy, by już po chwili rozpędzić maszynę i włączyć do współpracy resztę instrumentów. I to jest najpiękniejsza rzecz, jaką Emprss mogli umieścić na EPce. Przy tej zaskakującej opowieści, tytułowe Blue jest jedynie wisienką na torcie. To po prostu utrzymanie poprzeczki na równie wysokim poziomie, który ustawił poprzednik. Przeskoczyć jest trudno, ale to zdecydowanie odpowiedni singlowy reprezentant albumu. Pełen patosu, ale też wzbudzający pozytywne emocje, zachowujący nostalgiczny klimat. I chwytliwy – to liczy się najbardziej.

„Blue” jednak jest jedynie przedsmakiem kolejnych wrażeń. W tym samym roku ma się ukazać debiutancki album angielskiego trio i to on zweryfikuje pozycję Emprss w świadomości muzycznej. Śmiało jednak można stwierdzić, że jest na co czekać. Jest za kogo trzymać kciuki. Jest na kogo ostrzyć zęby!

Artykuł EP: Emprss – „Blue” (recenzja) pochodzi z serwisu www.rgltr.pl.

]]>
http://www.rgltr.pl/ep-emprss-blue/feed/ 0